Tottenham był dzisiaj beznadziejny. Od tego właściwie wypada zacząć cały pomeczowy raport, bo Spurs naprawdę zagrali zdumiewająco słabe spotkanie. Zaczynając od Michela Vorma w bramce, aż do Harry’ego Kane’a na szpicy. Mimo to niewiele brakowało, a Liverpool zdołałby jakimś cudem podzielić się z tak fatalnie dysponowanym rywalem punktami. Jednak sędziowie uznali, że byłoby to niesprawiedliwe i nie podyktowali ewidentnego rzutu karnego dla gospodarzy w ostatnich sekundach spotkania.
Cóż – wszyscy twardogłowi przeciwnicy VAR-u w Anglii mają kolejną okazję do świętowania. Słynny „duch gry” święci w tym sezonie Premier League wspaniałe triumfy, wypaczając wyniki kolejnych spotkań.
Erm, this is a stonewall penalty. pic.twitter.com/ZmhqLdnW5E
— Ben Wilson (@BenjiWilson) September 15, 2018
Choć prawda jest taka, że Tottenham rzeczywiście dzisiaj nie zasłużył na trzy punkty. Szczerze mówiąc, to Koguty nie zasłużyły nawet na zero oczek. Biorąc pod uwagę ich aspiracje i potencjał kadrowy, za zagranie takiej padliny powinno się chyba karać ujemnymi punktami w tabeli. To była absolutna katastrofa, zgodnie ze słowami klasyka, zarówno w defenzywie, jak i w ofenzywie. Fatalnie spisywali się zwłaszcza środkowi pomocnicy, głównie ci odpowiedzialni za kreację. Christian Eriksen tracił futbolówkę jak junior i był zupełnie rozkojarzony, a Dembele, Winks czy Dier ani myśleli, żeby przejąć na siebie ciężar gry.
W efekcie szarpał tylko chaotycznie Lucas, natomiast Harry Kane olał to wszystko i beztrosko obijał się przez całe spotkanie, odcięty od podań. Czyhał na tę jedną, jedyną sytuację, która nie nadeszła.
Natomiast Liverpool szarżował, napędzany żywiołowymi reakcjami Jurgena Kloppa. Prawdę mówiąc, to już po dwóch minutach mogło być 0:2 na stadionowym zegarze. Najpierw goście zdobyli gola, ale na spalonym był Mane, chwilę później stworzyli sobie kolejną, również piekielnie niebezpieczną okazję do otwarcia wyniku. Weszli w mecz naprawdę porządnie nabuzowani, co było tym bardziej ewidentne, bo przeciwnicy ospale człapali, zamiast odpowiedzieć pięknym za nadobne i podjąć rękawicę rzuconą przez przyjezdnych.
Po dwudziestu minutach nawałnicy, The Reds trochę spuścili z tonu. I ukąsili z zaskoczenia, w końcówce pierwszej połowy. Na dodatek po stałym fragmencie gry, czyli akurat w takich okolicznościach, na które fatalnie dysponowani zawodnicy Tottenhamu powinni się szczególnie ubezpieczyć, chcąc uciułać dzisiaj choćby jeden punkcik.
Niestety dla nich – lekkie zamieszanie w polu karnym, do futbolówki wyskoczył Georginio Wijnaldum i wpakował ją do siatki, tuż nad głową podskakującego dość kuriozalnie Vorma. Który odbił piłkę, lecz grubo za linią bramkową. Gość niestety nie dorósł do roli pierwszego bramkarza Tottenhamu. Dosłownie. Ten strzał Lloris złapałby w zęby nawet po pijaku. Holendrowi po prostu zabrakło centymetrów, żeby do futbolówki skutecznie doskoczyć.
I po co było palić papierosy w podstawówce?
https://twitter.com/_RoarOfTheKop_/status/1040947754309230592
Goście wyjechali na drugą połowę z wrzuconą czwórką, a Tottenham nadal piłował niemiłosiernie na pierwszym biegu. I szybko otrzymał kolejny cios. Znów zrodziło się przedziwne zamieszanie w szesnastce, po którym zapachniało trafieniem samobójczym. Kolejny raz nie popisał się Vorm, tym razem przepuszczając piłkę między ramionami i Roberto Firmino wpakował ją do sieci z najbliższej odległości.
Nie wypada sprowadzać fatalnej postawy Tottenhamu wyłącznie do żenujących popisów golkipera, niemniej – trudno powstrzymać Mane, Firmino i Salaha z taką marnym bramkarzem. Nawet ze znakomitym fachowcem między słupkami jest to przecież niełatwe wyzwanie.
Goście w drugiej części gry napierali nadal i kilka razy partaczyli cudowne okazje do podwyższenia wyniku. Niemiecki szkoleniowiec tylko rozkładał ręce i pomstował z niedowierzaniem, a Mauricio Pochettino raz jeszcze przypomniał sobie o tych wszystkich zawodnikach, których wynotował przed rozpoczęciem okienka transferowego na swojej liście życzeń, a którzy teraz grają wszędzie, tylko nie dla Spurs.
Niemniej, jako się rzekło, Liverpool w samej końcówce narobił sobie niezłego bigosu. W trzeciej minucie doliczonego czasu gry gospodarze złapali kontakt za sprawą trafienia Lameli, a mecz miał jeszcze potrwać dłuższą chwilę, bo sporo czasu zajęło opatrywanie Roberto Firmino, dziabniętego w oko. No i lada moment znowu zakotłowało się w szesnastce Alissona. Pozycję do strzału wypracował sobie Heung-Min Son, któremu udało się ostatecznie uniknąć trafienia w kamasze i nawet nie musiał w tym celu udawać wariata, wystarczyło wygrać Igrzyska Azjatyckie.
Son chciał oddać uderzenie na miarę remisu i pięknie spuentować całą swoją batalię o pozostanie w świecie wielkiego futbolu, ale nieporadnie interweniujący Sadio Mane trącił go w postawną nogę i uniemożliwił skuteczne kopnięcie. Widać na załączonym wyżej obrazku – to powinna być jedenastka, po której Tottenham mógłby zdobyć niezwykle cenny punkt. Czy raczej – odebrać przeciwnikom niezwykle cenne dwa oczka.
Tak się jednak nie stało. O ile Jurgen Klopp zapewne ostro zruga swoich podopiecznych za nonszalancję i doprowadzenie do nerwówki w końcówce, to Pochettino raczej skupi się na rozmowach z zespołem na temat pozostałej części meczu. Bo jego podopieczni zagrali naprawdę słabiutko i na tle Liverpoolu nie wyglądali jak drużyna z mistrzowskimi aspiracjami. Raczej sprawiali wrażenie ligowego średniaka, któremu brakuje pomysłu i umiejętności, żeby równać się z prawdziwym potentatem.
Tottenham 1:2 Liverpool
E. Lamela 90+3′ – G. Wijnaldum 39′, R. Firmino 54′
fot. Newspix.pl