Zakochanie się w Ryśku, czyli w Ricardo Quaresmie, to dla Filipa Cieślińskiego jeden z najważniejszych momentów w życiu. To wtedy, po transferze Portugalczyka nad Bosfor, zupełnie przypadkiem zrodziła się jego największa pasja – liga turecka i Besiktas. Dziennikarz Faktu wkręcił się w nią do tego stopnia, że zupełnie zajawkowo wypuścił przed sezonem magazyn o lidze tureckiej. Magazyn, który… zainteresuje pewnie głównie jego. A może nie? Co można w nim przeczytać? Czy przyznanie się do pochodzenia z rodziny kibicującej Galatasaray może zachwiać związkiem, a krzesełka latające nad głową poczuciem bezpieczeństwa? Dlaczego Turcja jest inna niż każdy inny kraj? Zapraszamy na wywiad, a w zasadzie rozmowę dwóch kumpli przy kebabie piwie, dzięki któremu dowiecie się, jak wygląda życie z tak niecodzienną pasją.
TURKISH DELIGHT, MAGAZYN O LIDZE TURECKIEJ, MOŻESZ POBRAĆ ZA DARMO TUTAJ.
– Jestem człowiekiem wielu talentów, tak zacznijmy.
Wielu talentów może nie, ale jesteś przede wszystkim zajebiście przedsiębiorczy. Mało kto wpadłby na tak kasowe przedsięwzięcie jak wydanie magazynu o lidze tureckiej. Już wiemy, kto stawia obiad.
Czemu się ze mnie nabijasz? Już od początku chcesz ze mnie kpić, tak? Dobrze. Trzy dni przed publikacją zapytałeś mnie, czy skleja mi się to biznesowo. Uśmiałem się jak nigdy. Założenie ani przez moment nie było biznesowe. Potraktujmy to jako moje wewnętrzne katharsis. Mądre słowo, przygotowałem je specjalnie na tę rozmowę. Bardzo lubię swoją pracę, ale nie do końca pokrywa się ona z wizją mojej dziennikarskiej drogi. Stwierdziłem, że chcę stworzyć sobie okazję do robienia tego, co lubię, czyli pisania, a wręcz nawet do tego, co bardzo lubię, czyli pisania o Turcji, czego w żadnym innym przypadku nie mam okazji robić. Pojedynczych tekstów o Turcji nikt nie czyta – i całkiem słusznie.
Więc skoro nikt nie czyta nawet pojedynczych tekstów stwierdziłeś, że zrobisz ponad stustronicowy magazyn.
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, całkiem prawdopodobne, że zwiększyłem szansę, iż przynajmniej jeden z tych tekstów zostanie przeczytany. Wszystko przez nośność projektu. Skala nośności trochę mnie zaskakuje, ale żeby przewidzieć, że może się ponieść, wystarczyło spojrzeć na sukces „Ole Magazynu” Dominika Piechoty, „Le Balonów” czy przewodnika po lidze amerykańskiej. Nawet jeśli graficznie nie było to idealne, to sama inicjatywa była propsowana. Jeśli kiedykolwiek miałem podczas tego projektu myślenie analityczne, to właśnie na samym początku, gdy wiedziałem, że to będzie mniejszy bądź większy sukces. Mam świadomość, że nikt nie bierze tego i nie czyta stu stron o lidze tureckiej, bo nikt nie jest tak pieprznięty jak ja. Jestem jedyną osobą, która przeczytała to od deski do deski, natomiast wierzę, że jakaś grupka przeczyta jeden, dwa czy trzy teksty. No i że samo zainteresowanie Turasligą się zwiększy. Widzę w tym szansę na to, by pisać o niej kiedyś w ramach swojej pracy, a nie tylko zajawki. Wiem, że jeśli sam nie stworzę zainteresowania ligą turecką, nigdy nie zarobię na niej nawet najmniejszych pieniędzy. To na razie jednak sfera marzeń.
Pracuję w fajnej firmie, świetnie się przy tym bawię i zarabiam dobre pieniądze. Pełen energii i radości mogę podchodzić do takich głupich projektów, bo nie martwię się o to, że trzeba coś zmieniać czy zapieprzać po godzinach. Długo pracowałem w Fakcie jako koleś od sportu w internecie. Byłem newsmanem, który wrzuca osiem tekstów dziennie i podkręca tytuły, by były bardziej klikalne. Nasz dział się ostatecznie rozsypał, co wisiało w powietrzu od jakiegoś czasu. Czytelników Faktu nasze teksty o piłce nie grzały, nawet jeśli pod koniec byliśmy nastawieni tylko na tematy okołofaktowe. Nie pisaliśmy, że Ronaldo przeszedł z klubu A do klubu B, ale że pokazał się na mieście z nową dupeczką albo parówa wyskoczyła mu ze spodni. Taką paskudą byłem, no. Sport w internetowym Fakcie, w takiej formie, już nie istnieje. Teraz prowadzę social media całej gazety.
Bardzo dobrze mi samemu zrobił ten projekt, bo mam świadomość, że to jest dobre. Graficznie jak na pracę amatora jest całkiem w porządku, jakościowo teksty są co najmniej solidne. Już nawet nie chodzi o pozytywne komentarze, bo wiadomo, że są miłe. To jest po prostu pismo, które ja bym bardzo chętnie przeczytał. Nie oszukujmy się, to projekt stworzony głównie dla mnie. Jeśli zainteresował też innych, to jest to bardzo miły efekt uboczny.
Po co ja, fan piłki z naciskiem na Ekstraklasę, miałbym przeczytać Turkish Delight?
Bo moja żona napisała tam teksty, a to wspaniała kobieta jest. I jak się okazuje, także pismacko zdolna bestia.
Jesteś kilka miesięcy po ślubie, więc wybaczam pantoflarstwo.
Bo Turcja, szanowny panie, jest miejscem dość wyjątkowym na mapie piłkarskiego świata. To jedyne miejsce z mi znanych, w którym futbol tak bardzo odzwierciedla kulturę, politykę, nastroje społeczne. Nigdy nie śledziłem lig południowoamerykańskich, możliwe, że tam jest podobnie. W Turcji rodzisz się kibicem danej drużyny, szczególnie w rodzinach kibicujących pierwszej trójce ze Stambułu. Gdy pierwszy raz pojechałem do Turcji, mieszkałem u pewnej dziewczyny. Po paru dniach stwierdziliśmy, że fajnie byłoby te moje planowane trzy tygodnie spędzić jako para. Ona była fanką Besiktasu, chodziła ze mną na mecze, oprowadzała mnie po dzielnicach Besi, poznałem fanowskie knajpy, mieszkaliśmy blisko stadionu. Pewnego pięknego dnia wracając z meczu wyznała z pełną powagą:
– Filip, muszę ci o czymś powiedzieć.
No ładnie, myślę sobie, pewnie jakaś historia o chorobie wenerycznej. A ona:
– Bo ja się urodziłam w rodzinie, która wspierała Galatasaray.
Tłumaczyła mi się zakłopotana, że zdaje sobie sprawę, że tak nie powinno być, ale po paru latach przejrzała na oczy i wujek w ósmym roku jej życia przeciągnął ją na stronę Besiktasu.
Zawinąłeś się?
W żadnym wypadku, ale to pokazuje, jaką dziwną schizę oni mają na punkcie piłki nożnej. Ona przez osiem lat życia prawdopodobnie nie obejrzała żadnego meczu, ale z rodzinnych względów była fanką Galatasaray. Później podjęła świadomą decyzję, by wbrew woli rodziny kibicować komuś innemu.
Trochę jak z religią.
Tak, ale z religią tam aż takiego wyboru nie mają. Turkish Delight to zatem opowieść o unikatowej kulturze piłkarskiej. Najstarsze tureckie drużyny powstały zanim w ogóle powstała Turcja. Samego skarbu kibica tam w sumie jest niewiele. Vademecum w klasycznym sensie – z opisami składów i trenera – nie ma sensu w czasach, gdy na Transfermarkcie masz wszystko w dwanaście sekund. Kartkowanie magazynu – a w zasadzie przeglądanie go na stronie internetowej – byłoby absurdalne. Nawet na stronach o każdym klubie jest tekst o mieście, w którym nie ma słowa o piłce nożnej. Chcę byś czytając o Göztepe dowiedział się, dlaczego to tak ważny klub dla Izmiru. Chcę, żebyś nie poznawał drużyn czy piłkarzy, ale poznał szerszy kontekst. Liga turecka nie jest na tyle ciekawa piłkarsko, byś mógł się w niej zakochać tylko z tego powodu.
A ty jak się w tej Turcji zakochałeś?
Kuba, a czy ty byłeś kiedyś zakochany?
Oczywiście, drogi Filipie.
Miłości bardzo często mają prymitywne, mizerne genezy. Te zaczynające się wybitnie górnolotnie bardzo rzadko są w stanie przetrwać. To tylko w filmach zakochujemy się w wyniku cudownego przeznaczenia. W gimnazjum miałem kolesia, którego bardzo nie lubiłem. Miał na imię Rafał, ale zajebiście grał w piłkę. Ładował bramę zewnętrzną częścią stopy i krzyczał „Quaresma!”. Interesowałem się wtedy trochę piłką, ale nie tak bardzo, bo zrobiłem takie „hę? kto, kurwa?”. Wróciłem do domu, odpaliłem na YouTube tego Quaresmę, obejrzałem wszystko, co się dało…
No i się zakochałem. Zakochałem się w Ryśku.
Zacząłem go oglądać, choć to były trudne czasy do oglądania. Natrafiłem na ostatnie lata w Porto, gdy było jeszcze fajnie, ale później przyszła tułaczka po Interze i Chelsea. Z Interu pewnego pięknego dnia Rysiek poszedł z kolei do Besiktasu. Oczywiście nawet nie potrafiłem wymówić nazwy tego klubu, tak jak przez kilka kolejnych lat. To takie coś między „ś” a „sz” – ja nie mam dolnej jedynki, więc łatwiej mi wymawiać tę głoskę. Myślałem: Ryśku najdroższy, co ty narobiłeś? Byłem kompletnie załamany. Pojechałem na wakacje z rodzicami. Zwykle brałem na nie skarb kibica Ekstraklasy, a tym razem wziąłem laptopa i zacząłem grać w PES-ie Besiktasem. Zajarałem się. Oglądałem Besiktas na lipnych tureckich streamach rozróżniając, która piksela jest Ryśkiem. Na moje szczęście miał zawsze odjechane fryzury, więc było w miarę łatwo go poznać. Jak widzisz, zaczęło się bardzo banalnie. Po meczach Besiktasu zacząłem oglądać największych rywali Besiktasu, sprawdzając, czy wygrają ligę. Wiadomo, że nie wygrywali, bo grali wtedy straszną padakę. Coś tam więcej zaczynałem już też czytać. Kluczowy moment nastał, gdy po dwóch sezonach Quaresma pokłócił się najpierw z trenerem Carlosem Carvalhalem, a potem odszedł do Al-Ahli, drużyny z Emiratów Arabskich. Ja naprawdę uwielbiałem wtedy Ryśka tak bardzo, że zacząłem tę pieprzoną ligę emiracką oglądać. Co więcej – byłem w stanie przenieść całe swoje zainteresowanie piłką właśnie na tę ligę. Zadałem sobie jednak ważne pytanie, co dla mnie jako kibica jest ważniejsze: Rysiek czy Besiktas? Okazało się, że jednak Turcja.
Niestety powoli odkochuję się w Ryśku. Mam nadzieję, że zaraz skończy karierę, zanim się do końca odkocham.
Zdarza się, że oglądam całą Superlig i jeśli mam czas, najlepsze drużyny z zaplecza. Zdarza się, że czytam książki o Turcji, a zdarza się, że mam kilka miesięcy przerwy. Zainteresowanie stricte piłkarskie wyewoluowało w zainteresowanie Turcją. Te płaszczyzny tak się pokrywają, że głupio byłoby to pominąć. Poszedłem nawet na filologię turecką, ale mnie wypierzyli po pół roku. Najśmieszniejsze jest to, że cała grupa odjechała mi językowo wtedy, gdy byłem dwa tygodnie w Turcji. Byli do przodu o 26 godzin praktycznej nauki języka, co na początkowym etapie było nie do nadgonienia.
Jaką część swojego życia spędziłeś w Turcji?
Niewielką. Łącznie dwa miesiące, na co złożyły się trzy podróże. Od 2016 jestem tam co roku. Za pierwszym razem w Stambule miałem kompletnie wywalone na wszystkie atrakcje turystyczne. Oczywiście będąc tam trzy tygodnie siłą rzeczy musiałem do nich dotrzeć, bo nie było co robić z czasem, ale chciałem przede wszystkim chłonąć atmosferę i pokręcić się po mieście. Po teoretycznej wizji Turcji w mojej głowie przyszło faktyczne zakochanie się w mieście. Prozaiczna sprawa – to miasto, w którym przepływasz promem z jednej strony na drugą w cenie autobusu. Masz piękne widoki, świetną pogodę, dającą kopa do życia. Turcy są bardzo fajni dla turystów, chociaż zapuszczanie się na start we wschodnią część byłoby nierozsądne. Nawet na moim etapie fascynacji Turcją bym się tego obawiał, dlatego podziwiam wszystkich reportażystów, którzy wbijają tam na kozaku. Urzeka, jak przygotowani są tureccy sprzedawcy na bazarach. Zdarzyło mi się, że gość zapytał mnie, skąd jestem, a potem odpowiedział „dzień dobry, zapraszam”.
Miałem tak w Brazylii, ale powiedział mi: kurwa mać, wypierdalaj.
Chyba nie chciał cię namówić do kupna, ale bardzo dobrze, znał najważniejsze słowa. Zresztą jednym z pierwszym tureckich określeń, jakie poznałem, było „synu kurwy”, o wiele dosadniejsze niż polskie „skurwysynu”.
Turcy zamiast uczyć przekleństw, autentycznie oferują jednak swoją pomoc. Bilety na mój pierwszy mecz Besiktasu chciał mi załatwić gość, u którego miałem początkowo mieszkać w Stambule. Wszystko przez to, że było mu głupio, że musiał odwoływać mój przyjazd i proponować mi inną miejscówkę. Fakt, że wszystko miało miejsce kilka miesięcy wcześniej i bynajmniej nie przeszkodziło w organizacji całego wypadu miał tu niewielkie znaczenie. Po prostu czuł, że musi jakoś wynagrodzić mi rzekomo sprawione problemy.
O traktowaniu przyjezdnych w Turcji fajnie opowiada w swojej książce „Welcome to hell? In Search of the Real Turkish Football” John McManus. Pisze, że Les Ferdinand, były piłkarz Besiktasu, nigdy nie musiał płacić tam za posiłek. Innego zawodnika, którego w nocy policjanci złapali na prowadzeniu po pijaku, poprosili o to, by usiadł z tyłu i grzecznie odwieźli do domu. Jedna rzecz to fakt, że wynosi się tu na piedestał piłkarskie gwiazdy. Druga, że Turkom zależy na zrobieniu dobrego wrażenia i spowodowaniu, byś wyjeżdżał z ich kraju szczęśliwy.
Dlaczego bałbyś się zapuścić na wschód?
Być może to tylko moje wyobrażenia. Często jest tak, że w ekstremalnych miejscach nic złego nam się nie przytrafia, a prawdziwe piekło czeka pod domem. Nawet ja tak miałem. Mieszkałem kilka lat na Pradze, a najgorsze rzeczy spotkały mnie w centrum. Raz mnie opluli pod Pałacem Kultury i Nauki, a raz dostałem wpierdol na Krakowskim Przedmieściu.
Zawsze w takich sytuacjach kojarzy mi się rozmowa z Tomaszem Stolpą, który opowiadał na Weszło, że grał w kilkudziesięciu krajach, ale największe skurwysyństwo spotkało go w Sosnowcu.
Oplucie mnie pod Pałacem Kultury i Nauki to swoją drogą bardzo ważny moment w mojej karierze dziennikarskiej. Przyszedłem do Przeglądu Sportowego na praktyki i zatrudniono mnie równolegle w Fakcie jako newsmana pracującego za 300 złotych miesięcznie. Poszedłem na imprezę Przeglądu Sportowego i usiadłem z dwoma grafikami, stare faktowe wygi. I straszne pijusy. Nie powiem kto konkretnie, nie będziemy ich oczerniać w internetach. Zacząłem z nimi łoić wódę kompletnie nie przejmując się tym, że to chłopy ważące ponad 100 kilogramów, a ja ledwo 70. Rudi przyszedł do kolegów postawić kolejną wódkę. Mimo że nie miał pojęcia, kim jestem, młody redaktor był zachwycony. W pewnym momencie Filip czuje, że jest źle, idzie bełt. Idę w kierunku wyjścia z knajpy, doszedłem do połowy drogi i shaftowałem na taki ładny chodniczek w środku baru Lolek. A więc tak pięknie zareklamowałem się w nowej firmie. Koledzy na szczęście puścili mnie do domu. Wracałem na Pragę pięć godzin i właśnie wtedy opluli mnie pod Pałacem Kultury i Nauki.
Śmieję się, że bardzo pomogło mi to w dalszej przygodzie. Gdy koledzy mówili potem o jakimś stażyście, było zwykle „yyy, eee, kto?”. W moim przypadku było jednak „ten, co się zrzygał”. Nie ma co, wymarzony sposób na rozpoznawalność. Dostałem finalnie miejsce w dziale robiącym „W przerwie” i właśnie internetowy sport na stronie Faktu jako jeden z trzech praktykantów. Do dziś, gdy pojawiam się na imprezach firmowych, widzę na twarzach kolegów niepewność.
Ale dalej dziwisz się, że zajmuję się Turcją, a nie poważną piłką?
Co szalonego spotkało cię w Turcji?
Jechałem chwilę po puczu i absolutnie wszędzie byli żołnierze pod bronią. Zanim wejdziesz na przystanek tramwajowy, musisz już skasować bilet. I właśnie przy tym kasowniku stał gość z giwerą. Nie znając kontekstu zakładałem, że to typ pilnujący, byś skasował bilety. Motywacja skuteczniejsza niż niejeden kanar.
Staram się walczyć ze stereotypami. U mnie w skarbie jest stosunkowo niewiele o kibicach, o których wszyscy myślimy – żywiołowych, agresywnych, impulsywnych. Moje doświadczenia z Turcji pokazują, że faktycznie są porywczy, często zmieniają zdanie, mogą raz wyzywać piłkarzy z trybun, a za chwilę nosić ich na rękach. Samo Vodafone Park jest bardzo nowoczesnym stadionem, więc nie mogą sobie pozwolić na wjazd na boisko czy obrzucanie kamieniami. Najbardziej hardkorowa sytuacja z kibicami spotkała mnie na meczu w Ukrainie. Pisałem o tym na blogu turecka-pilka.blogspot.com/.
Wszyscy czytaliśmy.
Prawda? Tak czułem. Pojechałem dwa lata temu do Kijowa na mecz Dynamo – Besiktas. Jestem z górniczej rodziny, w domu nauczyłem się szanować każdą złotówkę, więc jak mogę oszczędzić to oszczędzam. Gdy zobaczyłem, że są trzy autobusy do Kijowa i każdy jedzie tyle samo czasu, wziąłem najtańszy. Przychodzę na dworzec zachodni, pierwszy autobus piękny, nowoczesny, tableciki w siedzeniach, nawet kierowca wyglądał na trzeźwego, drugi – to samo, a trzeci – padlina, drzwi się nie domykają, muchy latają, siedzenia nieobite, kierowca kieruje nie dość, że busem, to swoim bebechem. Oczywiście ten był mój. Ale oszczędziłem dwanaście złotych! W Kijowie, gdy się kręciłem po ulicach, było bardzo spokojnie, gdzieniegdzie byli nawet kibice w barwach Besiktasu. Byłem chwilę po sytuacji, gdy mi podbili oko na Krakowskim Przedmieściu. Miałem wtedy problemy z akredytacją i moja obita twarz nie zwiększyła wiarygodności w rozmowie z biurem prasowym. Tak czy siak jakoś się udało.
Pod stadionem widziałem, że sprzedaje się kibicom z Turcji bilety na sektory Dynama. Będąc już na stadionie zobaczyłem filmiki z napierdalanek pomiędzy oboma grupami kibiców. Fajnie! Ale gdy kibice Besiktasu zaczęli biegać po trybunach i rzucać racami w kibiców Dynama, fajnie już nie było. Zwłaszcza, że tamci odpowiadali im kawałkami krzesełek. W meczu było 6:0 dla gospodarzy, więc z minuty na minutę tureccy kibice byli pospinani jeszcze bardziej. Pomiędzy jednymi i drugimi ustawiło się wojsko, ale niestety fani Besiktasu znaleźli sobie nową drogę dojścia – przez trybunę prasową. Nad głowami z jednej i drugiej strony zaczęły nam latać fragmenty krzesełek. Jedno roztrzaskało mi się na biurku, fragment tego krzesełka mam do dziś w domu. Większość dziennikarzy zaczęła spieprzać. Byłem pełen współczucia dla moich ukochanych Turasów, którzy zaczęli biegać nam po stolikach. Jeden z nich uderzył profilaktycznie tureckiego dziennikarza, prawdopodobnie nie poznając, że to swój. Do Kijowa pojechałem w kilku warstwach ciuchów – było dość zimno – i miałem teorię, że jeśli będzie na mnie biegł gość z pięścią pokażę, że mam pod spodem koszulkę Besiktasu. W momencie, gdy uderzył ciapatego, po którym widać było ewidentnie, że jest Turkiem, zacząłem się zastanawiać nad sensem tego pomysłu. Z dziennikarzy zostaliśmy może w pięciu chłopa. Na stolikach komentatorskich stanął szef kibiców Besiktasu i zaczął ich uspokajać, na co jeden z Dynama stwierdził, że przebiegnie przez nasze stoliki i uderzy ich lidera smyczą. Udało mu się, avanti z powrotem. Wtedy uznałem, że trzeba wyjść, ale zatrzymał mnie dziennikarz z Ukrainy:
– Co, uciekasz? – zapytał z rosyjskim akcentem i poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie z krzesełkiem dla wnuczka.
Plastik latał nam nad głowami, a ja robiłem zdjęcie z fragmentem krzesełka dla wnuczka, który miał docenić, jak pięknie się naparzają. Ostatecznie po twarzy od nikogo jednak nie dostałem.
Ładnie nam pokrzepiłeś serca. Zadyma to chyba coś, co bardzo wpisuje się w turecką kulturę kibicowania.
To może tureckie, ale w magazynie możesz znaleźć w dużej mierze teksty nietureckie. Brzmi debilnie, prawda? Ale taka była idea. Miałbym uczulenie na magazyn opowiadający o tureckiej piłce w metajęzyku zrozumiałym tylko przez ludzi oglądających turecką piłkę. Tekst o Batefimbim Gomisie od Eryka Delingera tylko w jednym akapicie opisuje to, jak ten radził sobie w Galatasaray, a reszta to po prostu jego sylwetka. Dostałem też supertekst o Mircei Lucescu od Kamila Rogólskiego. W Turcji nikt go nie kocha za to, co zrobił dla Szachtara, ale w kontekście całej postaci to bardzo ważne, a Kamil pokazał Lucescu jako postać, w której można się zakochać. Moim zdaniem było tworzyć przy tym atmosferę tureckości. Oni stworzyli mi symbole, które w tę atmosferę się wpasowały.
Turecka piłka śledzi mnie na każdym kroku. Na podróż poślubną polecieliśmy do Side i przypadkowo w hotelu zamieszkaliśmy z legendą Fenerbahce. Pan ma na imię Cem i bardzo trudne nazwisko. Moje niezapamiętanie jego nazwiska nie jest wielkim faux pas, bo Turcy taktycznie nie szanują nazwisk. Praktycznie ich nawet nie używają. W dziennikach szkolnych jest najpierw imię, potem nazwisko. Gdy moją byłą dziewczynę zapytałem o nazwisko, miała autentycznie chwilę zawahania.
– To jak się wymawia to twoje imię?
– Tak i tak.
– A nazwisko?
– Yyy… Czekaj…
Komentatorzy także mówią tylko imionami. Jest Volkan, Hasan, Mehmet, Ismail. Nazwiska są swoją drogą często przydomkowe. Na przykład Volkan Demirel to nic innego jak „Wulkan Stalowa Dłoń”. Jest też Yusuf Yazici, to znaczy „Józek Żelazko”. Swoją drogą pięknie opowiada o swojej miłości do Trabzonu. To typ, który ma 21 lat. W tym oknie miał milionowe propozycje z europejskich klubów. Manchester United się nim nawet interesował, takie kluby.
Coś słyszałem kiedyś o takiej firmie.
W Trabzonie długo grał za 250 tysięcy lir, czyli rocznie na polskie może jakieś 200 tysięcy. Słabo strasznie jak na ichnie warunki. Dopiero teraz, gdy okazało się, że jeszcze przynajmniej rok zostanie w klubie, dali mu podwyżkę. W tym samym czasie Burak Yilmaz zarabia 3,5 miliona euro rocznie, a mimo to u Yusufa nie ma żadnego wierzgania o kontrakt, a gdy przychodzi oferta zagraniczna mówi, że tak długo pozostanie w Trabzonie, aż będzie potrzebny. Jest po prostu wdzięczny za to, że go wyciągnęli z rodzinnego podwórka i dali szansę. Jest też drugi talenciak, Abdülkadir Ömür, o którym mówią, że jest połączeniem Messiego i Hagiego. Na wyrost, ale powinien odnaleźć się w europejskim klubie. Chociaż z drugiej strony tych tureckich supertalentów było już od groma, a jednak większość przepadła.
Z panem legendą – nazywał się Cem Pamiroglu, obecnie odpowiada za rozwój młodzieży w tureckiej federacji – oglądaliśmy razem finał Pucharu Turcji. Żona miała przerąbane, bo nasza wizyta w Side pokrywała się też z finałami lig młodzieżowych na tutejszym stadionie. Dodatkową atrakcją podróży poślubnej było więc chodzenie na mecze Altinordu U-15 i Bursasporu U-16.
Jak pan sobie patrzysz na odbiór pańskiego dzieła dziwisz się pan, że tyle osób zajarało się Turcją w inny sposób niż kebab po imprezie?
Uczciwie – nikt się nie zajarał Turcją. Kalkulowałem, że magazyn będzie miał wiele retweetów. Przepraszam, wyjdę może na aroganta, ale to projekt, przy którym niegłupio poprosić o podanie dalej kogoś z czołówki. Projekt zgrabny graficznie, stustronicowy, robiony przez jednego typa z pomocą kilku innych typów. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że większość z tych podających dalej i piszących „zajebista robota, geniusz” nie przeczytała z tego magazynu ani jednego tekstu. To, co mnie pozytywnie zaskakuje i trochę niepokoi, to fakt licznych próśb dotyczących drukowanej wersji. Cieszy mnie to o tyle, że jeśli prosisz o drukowaną wersję, chyba faktycznie chcesz to przeczytać. Mam kilkadziesiąt próśb. W realiach dużego projektu brzmiałoby to śmiesznie, ale przy takim gówienku robionym przeze mnie jednak łechta ego. Założyłem sobie, że w momencie kliknięcia enter przy ostatnim tekście skończy się moja energia włożona w magazyn i wydrukuję sobie tylko dziesięć egzemplarzy. Jeden wysłałbym rodzicom, by nie myśleli, że ten syn w tej Warszawie się jednak aż tak marnuje, drugi powiesiłbym sobie nad łóżkiem, a pozostałe pożyczał po znajomych. Przy tak zawrotnym nakładzie koszt druku to kilkadziesiąt złotych. Nigdy nie chciałem na tym zarabiać, ale zanim nawet skasuję od kogoś zwrot kosztów na druk, muszę upewnić się, że w wersji fizycznej nie jest to rozmazanym, nieostrym gówienkiem. To tworzy dodatkową presję i obowiązki. Wizja o wielkim odpoczynku tuż po postawieniu ostatniej kropki przez to nie wchodziła w grę.
I tak uważam ten magazyn za sukces, może nawet za największy sukces od czasów występu w Dzień Dobry TVN (śmiech). Popatrz na mnie, widzisz, jakich gabarytów jestem. Jak myślisz, w jakim sporcie mogłem być na tyle dobry, by ktoś chciał o mnie zrobić materiał?
Szachy, brydż, ewentualnie remik.
Blisko, też na „re”.
Regaty?
Wrestling! Oglądałem od małolata tych wariatów udających robienie sobie krzywdy. W Wałbrzychu były amatorskie organizacje wrestlingowe – spotykaliśmy się, przytulaliśmy się na matach i wrzucaliśmy to do neta myśląc, że robimy coś zajebistego. Normalnie bym dostał, a tak to musiałem udawać, że się biję. Taka taktyka na pokazanie męskości, choć dziewczyny na to nie leciały, nie przydało się też na Krakowskim Przedmieściu. Później przeniosłem się do opolskich Głuchołaz, gdzie chłopaki wybudowały sobie ring i wszystko wyglądało poważniej. Pisałem im scenariusze, stałem za bardziej PR-ową stroną projektu. Przyjechał do nas TVN i zrobił reportaż o tym, jak grupa dzieciaków przytula się publicznie na oczach swoich mam, które są zachwycone. Brzmi nieco pedofilsko, ale prawda jest taka, że chłopaki byli mega zajawkowiczami i ryzykowali zdrowie, żeby to wszystko fajnie wyglądało. A ja miałem o tym na antenie popularnej i jakże lubianej stacji opowiedzieć. Dlaczego o tym mówię? Boję się trochę, że z Turkish Delight będzie podobnie. Do telewizji poszedłem promować inicjatywę, a wypromowałem siebie. Tutaj znów zamiast nakręcić koniunkturę na turecką piłkę, może się skończyć na liczeniu nowych followersów. Ten TVN-owski występ był zresztą w późniejszych latach ważną częścią mojego CV. Niewykluczone, że bez tego nie dostałbym pierwszej dziennikarskiej roboty w radiu.
Dalej jesteś leszczem i jesz kebsy z łagodnym sosem?
Nie lubię kebaba.
Zepsułeś wszystko.
Przed pierwszym wyjazdem do Turcji jadłem dużo, bo były tanie, a ja nie miałem pieniędzy.
Wkurza cię, gdy wszyscy sprowadzają twoją zajawkę do jedzenia kebabów?
Sam mówię na tę ligę Kebabliga, ale przy całej mnogości smaków oferowanych przez Turcję sprowadzanie jej do kebsa jest trochę krzywdzące. Kuchnia jako całość jest bardzo dobra. Sztosem jest to, że nie podają wieprzowiny. Kiedyś chciałem zrobić na złość mojej tureckiej dziewczynie… Cholera, znowu o niej, musisz to spisać tak, by wywiad nie był o mojej byłej! Pokłóciliśmy się o coś w markecie. Ona wyszła i pojechała do domu. Chciałem jej zrobić na złość, a dostaliśmy wtedy kota pod opiekę. Myślę sobie – ha, ha – kupię temu kotu wieprzową szynkę. Turcy uważają świnię za zwierzę, które żywi się kałem, więc jest niegodne jedzenia. De facto buraki także wzrastają na kale, a jedzą je chętnie, więc widzę tu lekką niekonsekwencję. Niestety nie rozumiałem kompletnie tureckich wyrazów, więc wziąłem na czuja najdroższą, zakładając, że cena to efekt ograniczonej dostępności produktu. Pełen satysfakcji wracam do domu, otwieram pyszną szyneczkę w kuchni i dumny psuję muzułmańskiego kotka. Żeby ją bardziej podkurwić, siadłem obok niej i mówię „popatrz, co robię, ha, ha!”. Niestety nie zrobiło to na niej wielkiego wrażenia.
Okazało się bowiem, że to nie wieprzowina, a indyk.
No cóż, mówiłem, że znam stosunkowo niewiele tureckich słów, a takie sytuacje to najlepsza motywacja do nauki. Bo Turcja jest znakomita. Ma swoją herbatę, ma swoją kawę, cudowny ayran i mule serwowane w nocy na stambulskich ulicach. Nawet siedzi się po turecku, ale to akurat chyba nie pochodzi z Turcji.
Oczywiście, z Węgier.
O widzisz.
Tak naprawdę to szalony żart, nie wiem skąd pochodzi siedzenie po turecku.
Znowu się ze mnie naśmiewasz? To jest w waszych wywiadach regularne, tak? I to jeszcze bezczelnie na koniec wywiadu, gdy wszystko już powiedziałem. Ale niech ci będzie, przyznam ci rację. Wkurza mnie, gdy ktoś sprowadza moją zajawkę do jedzenia kebabów.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
TURKISH DELIGHT, MAGAZYN O LIDZE TURECKIEJ, MOŻESZ POBRAĆ ZA DARMO TUTAJ.