Jako wieloletni obserwatorzy Ekstraklasy do pewnych rzeczy jesteśmy przyzwyczajeni. Nie mamy wielkich oczekiwań, ale mecz Cracovii z Arką nawet jak na te niskie standardy był straszny. Obejrzeliśmy 90 minut niesamowitego dziadostwa. Jakości zero, ale co gorsza, nie było nawet przyzwoitego tempa i intensywności. Chwilami mieliśmy wrażenie, że to gierka treningowa dotycząca najprostszych elementów gry, których i tak najczęściej nie potrafiono wykonać.
Taki Michał Janota gdzieniegdzie nadal cieszy się opinią piłkarza technicznego, a dziś miał problemy, żeby podać do najbliższego w tempo lub nie wywalić piłki za linię końcową, gdy szukał dalszego zagrania. Luka Zarandia bardziej walczył sam ze sobą niż z rywalami. Jedyne zagranie w wykonaniu gości, kiedy poczuliśmy, że oglądamy nieźle opłacanych profesjonalistów, dostaliśmy na początku drugiej połowy. Nabil Aankour ładnie piętą oddał piłkę do Aleksandyra Kolewa, ale ten został zablokowany.
Cracovia długo prezentowała się… jeszcze słabiej. Można było sądzić, że to ona na ostatnią chwilę tłukła się autokarem przez całą Polskę. Fatalnie zaprezentowali się skrzydłowi Elady Zorrilla i Sebastian Strózik, reszta niewiele lepiej. Gerard Oliva podejmował głównie złe decyzje, a najgorszą było to, żeby pozostać na boisku, gdy upadł ścigając się z Luką Mariciem. W pierwszym odruchu, trzymając się za kolano, zasygnalizował zmianę, ale potem wrócił. W takich przypadkach najczęściej delikwent i tak po paru minutach schodzi, tyle że uraz jeszcze się pogłębia. I tak też stało się w przypadku Hiszpana.
Jedynymi zawodnikami z pola, których można lekko pochwalić, byli prawi obrońcy obu drużyn. Debiutujący w Cracovii Cornel Rapa miałby dwie asysty, gdyby jego hiszpańscy koledzy stanęli na wysokości zadania. Przed przerwą dobrze dograł do Zorrilli, który jednak siksował. W 82. minucie Rapa wyrwał wszystkich z letargu, dośrodkowując w pole karne, gdzie główkował niepilnowany Javi Hernandez. Pavels Steinbors do tego momentu się nudził, ale wtedy wykazał się refleksem i za to dajemy mu tytuł piłkarza meczu.
W Arce mecz z dwiema asystami na koncie mógł zakończyć Damian Zbozień. Najpierw po jego dośrodkowaniu niecelnie głową strzelał Aankour (zabrakło mu kilku centymetrów, żeby lepiej w nią trafić), a w doliczonym czasie po rzucie wolnym Gorana Cvijanovicia zgrał piłkę do Kolewa, który jednak trafił w słupek. Bułgar drogę do siatki mógł też znaleźć w ostatniej akcji pierwszej połowy, ale po rzucie rożnym i jego główce Macieja Gostomskiego uratowała poprzeczka.
Cracovia zaraz po paradzie Steinborsa miała jeszcze korner, po którym tuż nad poprzeczką główkował Filip Piszczek. I to wszystko. W międzyczasie mieliśmy jedynie nieudolny pojedynek dwudziestu chłopa z piłką, na dodatek wszystko w slow motion.
W zapowiedzi tego meczu wyrażaliśmy nadzieję, żeby przynajmniej nie obniżył on ogólnej oceny i tak słabej 3. kolejki. Nie udało się nawet to, teraz można stwierdzić, że kolejka była bardzo, bardzo słaba. Na zakończenie dostaliśmy jedną wielką masakrę dla oczu, coś niestrawnego nawet dla żołądka zahartowanego w przyjmowaniu zakalców. Można się tłumaczyć, że kontuzje, niektórzy jeszcze nieprzygotowani, że nowe ustawienia i tak dalej, ale bez przesady. Są pewne granice.
Nie ma żadnego przypadku w tym, że Cracovia i Arka znajdują się na dole tabeli, a łącznie w sześciu spotkaniach zdobyły jedną bramkę.
[event_results 512232]
Fot. Michał Stawowiak/400mm.pl