Muszę wam zaspoilerować resztę mundialu, zepsuć jakąkolwiek pozostałą zabawę. Otóż mistrzostwa świata wygra Francja. Mam na to niezbite dowody.
Francja wygra, bo życzyłem jej źle od samego początku. W meczu z Australią kibicowałem ambitnym Socceroos. W meczu z Peru kibicowałem, by Peruwiańczycy pozostali w grze o awans. Mecz Trójkolorowych z Duńczykami był jedynym do tej pory turniejowym 0:0, przy czym jakkolwiek 0:0 potrafi trzymać na skraju fotela, tak tym razem było smutną tragifarsą niegodną poniedziałkowego terminu w Ekstraklasie. Niby podział punktów, ale w moich oczach sami przegrani boiskowi nudziarze.
W pierwszej rundzie fazy pucharowej liczyłem, że Messi i Ronaldo wygrają swoje mecze, by zmierzyć się ze sobą w epickim ćwierćfinale. W ćwierćfinale kibicowałem Urugwajowi, a nawet wierzyłem w niego mimo braku Cavaniego, bo przecież to był taki mądry i poukładany zespół, który Tabarez prowadzi mniej więcej od czasów, gdy myszy zjadły króla Popiela. Kto jak nie on miał coś wymyślić?
A jednak nie wymyślił.
Wreszcie wczoraj byłem za Belgią, z bajecznie dryblującym Hazardem, z wszechstronnym jak szwajcarski zegarek Lukaku, z posyłającym zabójcze podania Romkiem z Rodziny Zastępczej, z efektownie łapiącym Courtoisem w klatce. Jak miałem nie kibicować Czerwonym Diabłom po tym co pokazał Hazard przeciwko Canarinhos? Po remontadzie z Japonią? Po tamtej kontrze z ostatnich sekund, moim zdaniem najładniejszej – mimo wielkiej konkurencji – akcji turnieju?
Nawet mecz, który miał papiery na zostanie hańbą, czyli premiujące porażkę starcie z Anglikami, Belgowie wygrali. Do tego bramki, bramki i jeszcze raz bramki.
I wszystko na nic. Francja zamknęła Belgów w komórce pod schodami, niewrażliwa na ich czar.
Jako, że teraz kibicuję w finale Chorwacji bądź Anglii, a więc los Pucharu Świata zdaje się przypieczętowany.
Było oczywiście wczoraj kilka belgijskich zrywów, znowu kompilacja akcji Hazarda – szczególnie w pierwszej połowie – mogłaby trafić na ścianę Luwru, ze szczególnym uwzględnieniem akcji, w której dwa razy okiwał Pavarda. Ale tak naprawdę Francuzi dokonali wczoraj demonstracji siły. Na tym etapie mistrzostw demonstracja siły nie polega na rozstrzeliwaniu przeciwnika z workiem bramek, tylko na kontrolowaniu długich fragmentów gry, a szczególnie po zdobyciu gola Francja pokazała swoją dojrzałość.
Jest teoria, z którą się zgadzam, że finały mundiali są niemal skazane na bycie pojedynkiem szachowym. Oczywiście – stawka gigantyczna, elektryzująca, piłkarze potrafiący zrobić tysiąc żonglerek z kajora, ale ta stawka jest aż paraliżująca. Podświadomie, podskórnie, każdy na boisku ma świadomość ile może kosztować jeden błąd. Tutaj nikt nie próbuje frontalnego ataku, tutaj w cenie jest bezpieczeństwo. Większość drużyn gra na zasadzie: po pierwsze, nie stracić.
Półfinały, siłą rzeczy, grane są już na podobną nutę. Łyk bezlitosnej statystyki: zliczyłem od 1998 mecze półfinałowe i finałowe, wliczając wczorajszy. Aż w jedenastu na szesnaście do przerwy było 0:0.
Tu w cenie jest kunktatorstwo. Belgowie byli w tych mistrzostwach zespołem – po prostu – fajniejszym, ale na pewno nie tak wyrachowanym jak Francuzi. W tej kluczowej cesze Trójkolorowi odstawiają całą konkurencję.
Przecież nawet, gdy przez moment przegrywali z Albicelestes, nie miałem żadnych wątpliwości kto trzyma ster od meczu. To był czysty fart Argentyny.
Uważam, że większym wyzwaniem dla Francuzów w finale byłaby Anglia. Powód? Stałe fragmenty gry, które królują na mistrzostwach, a które Anglicy mają dopracowane do perfekcji. W ogóle nie zdziwiło mnie, że wczoraj, mimo tak wielu wspaniałych piłkarzy na boisku, o wszystkim przesądził korner. W tej fazie SFG są przy stanie remisowym jedynym momentem, gdzie rzuca się do ataku większe siły. A Anglicy udowodnili wszem i wobec, że w tym elemencie, moim zdaniem z każdą kolejną fazą zyskującym na znaczeniu, nie mają sobie równych.
Taka broń jest idealna do meczów zamkniętych na cztery spusty, gdzie każdy boi się wychylić. A synonimem takich meczów jest finał mistrzostw.
Leszek Milewski
Fot. Newspix