Zamieszanie wokół rzutów wolnych zjada średnio dziesięć i pół minuty. Rzuty z autu blisko osiem minut. Kornery to czwórka, wybicia piłki przez bramkarza też czwórka. Nawet zmiany zjadają 180 sekund, tak samo celebra po golu.
To oficjalne dane analizy rozpływania się czasu podczas meczów mundialu. Przerw jest od cholery, rzeczywistej gry – bywa, że ledwie 45 minut.
I niby wszyscy o tym wiemy, niby wszyscy się z tym pogodziliśmy. Mecz i tak jest dostatecznie długi, by nie robić z tego wymówki. Raz rywal gra na czas, raz ty grasz na czas – tego rodzaju pokątna sprawiedliwość, ale sprawiedliwość.
Niemniej dopiero co zobaczyliśmy jak VAR może uzdrowić niejeden mecz. Wystarczy, że sędzia nie będzie kipiał arogancją, a powtórki mogą czynić cud uzdrowienia chorego w innym wypadku spotkania. To dowód, że nawet radykalne zmiany należy rozważać poważnie, jeśli mają piłce pomóc.
Dziewięćdziesiąt minut meczu to świętość. Ikoniczna cecha piłki. Można nie wiedzieć o niej nic, nie interesować się nią, mieć futbol gdzieś, ale nie da się żyć w naszym kręgu kulturowym i nie wiedzieć, że tyle kopie się piłkę. To jak 2+2=4.
Ale moim zdaniem dziewięćdziesiąt minut powinno wylądować w muzeum, a zostać zastąpione przez licznik realnego czasu gry. Każda przerwa to zatrzymany zegar, tak jak w koszykówce.
Półtorej godziny zostać, po takiej radykalnej zmianie, nie może, bo mecz zbyt by się wydłużył, trwałby kilka godzin. Dzisiaj piłka ma idealny format, ani za krótki, ani za długi; nie jest przypadkiem, że długość meczu koresponduje choćby z długością filmów.
Ale dwie połowy po, powiedzmy, trzydzieści minut realnego czasu gry? Życie pokazuje, że byłoby podobnie czasowo licząc całość, ale zmieniłaby się jedna, fundamentalna kwestia – kradzież czasu nie miałaby żadnego sensu.
Naprawdę. Jak nożem uciął. Koniec.
Ile razy mam wątpliwości, czy piłkarz zespołu, który prowadzi 1:0 po godzinie gry ultraważnego spotkania, naprawdę właśnie dostaje z bólu białej gorączki. Znacznie bardziej prawdopodobny w większości przypadków jest scenariusz, według którego on po prostu wie, że każda ukradziona sekunda zbliża do sukcesu. Przeciągniesz raz, drugi, trzeci, siedemnasty i mamy końcowy gwizdek. Sędzia niby zawsze tłumaczy, że doliczy, że pamięta, ale jest jasne, że nawet jak dołoży pięć minut, to i tak złodzieje czasu wygrali, są na plusie.
Przy zatrzymywanym zegarze choćby leżeli po widmowym faulu pół godziny, nie zbliża ich to ani trochę do zwycięstwa.
Kradzież czasu meczowego staje się coraz bardziej upierdliwą plagą. Nawet ci amatorzy kwaśnych jabłek, którzy w karkołomny sposób próbowali argumentować, że błędy sędziowskie dodają piłce uroku, wywołują dodatkowe emocje, nawet ci szaleńcy stoją na nieporównywalnie mocniejszej pozycji, niż ktokolwiek, kto chciałby przekonywać, że leżakowanie po urojonym faulu jest fajne.
Szczególnie, że takich osób nie ma. W tym nie ma nic efektownego, nic ciekawego, nic dodającego uroku. Jest to wyłącznie mielizna, meczowy muł, który odstrasza od telewizora.
A grajcie sobie chłopcy na czas, droga wolna, ale wymieniając podania, ale nigdy przewracając się i udając, że wypadł wam dysk, względnie celebrując trzy minuty wykonanie wybicia z pola bramkowego. To jest nóż w plecy wbijany całej dyscyplinie.
Co ciekawe, poważne gremia już rozważają rewolucję. Rok temu Guardian, czyli źródło więcej niż poważne, doniósł o dyskusji w IFAB, czyli organizacji zajmującej się tworzeniem oraz nowelizacją przepisów gry w piłkę. Plan dokładnie taki, o jakim napisałem powyżej – dwie połowy po 30 minut, zatrzymywanie czasu. Wszystko celem rozwiązania problemu gry na czas i przyspieszeniu gry.
Moim zdaniem to powinien być kolejny krok po VAR. Będzie żal rozstawać się z klasycznym, dziewięćdziesięciominutowym formatem, ale ile w wewnętrznym proteście z nostalgii, a ile z rozsądnych argumentów? Tak jak VAR wypowiedział wojnę krętaczom naciągającym na jedenastki, tak to byłaby wojna wypowiedziana krętaczom specjalizującym się w przepuszczaniu minut przez palce.
Leszek Milewski