Moskwa. Restauracja z rosyjskim jedzeniem, podobno wcale nie najwyższej klasy. Pod lokal podjeżdża wielki, czarny Land Rover. Wysiada z niego utuczony Rusek grubo po czterdziestce (oczywiście ze złotym łańcuchem na szyi i złotym zębem, każdy bogaty Rusek ma złotego zęba), wraz z nim o połowę młodsza kobieta (oczywiście piękna, oczywiście widać po nich, że to miłość). Zostawia auto na środku ulicy. Klaksony stojących za nim aut go nie interesują. Przekazuje kluczyki lokajowi. Ten nie wygląda na gościa, który wywodzi się z równie wysokich sfer, ale furą manewruje jak należy. Pracuje tu kilka lat, zdążył już się zorientować, jak jeździć każdą klasą Mercedesa. Codziennie pokonuje nimi swoją trasę – od środka ulicy do miejsca parkingowego.
Mimo początkowego planu, do tego lokalu jednak nie wchodzimy. Wybieramy inny. Taki, w którym ściana została przyozdobiona puszkami kawioru, a na drugim piętrze lokalu znajdziemy żyrandol, który świeci się jak psu wiadomo co. Żyrandol jest tak wielki, że aż została wydrążona dziura w podłodze, by swoim ogromem objął także parter. Zamawiamy sojlankę – gęstą, tłustą zupę, ugotowaną na mięsnym rosole. Podobno nie ma nic lepszego na kaca, ale ten etap mamy jeszcze przed sobą.
Wychodzimy. Drzwi w drzwi znajduje się sklep spożywczy, który standardem trochę odbiega od – jak tłumaczył nam pewien zafascynowany Polską Rosjanin – bozh’yi korovki (Biedronki).
W środku dostajemy oczopląsu. Nie wiemy, na co patrzeć. Na kolumny, których jest od groma, każda z nich z przepięknym wzorkiem? Na obraz, który wisi w centralnym punkcie sklepu? Na sufit, na którym jest więcej ozdobników niż w szafie Krychowiaka? A może po prostu oglądać poustawiane na półkach konserwy i żółty ser?
Takich delikatesów jeszcze nie widzieliśmy. Głupio nam wyjść z pasztetem, na fali klimatu miejsca decydujemy się – ą, ę – na lody pistacjowe. Czujemy się, jakbyśmy wyszli właśnie z pięciogwiazdkowego hotelu lub galerii sztuki. A to tylko sklep z kiełbasą, octem, browarami i ogórkiem, w którym też można znaleźć czerstwy chleb.
W centrum miasta czujemy się jak w Boże Narodzenie. Na każdej ulicy nad nami znajdują się rozwieszone lampki świąteczne. Są zjawiskowe, ale widząc je na ósmej ulicy z rzędu zastanawiasz się, ile na to wszystko trzeba było wydać. Z drugiej strony – Moskwę zalało tylu turystów z najdziwniejszych rejonów świata, że zwróciłoby się jej nawet, gdyby tych lampek było drugie tyle. To właśnie w stolicy – dzięki dwóm stadionom i bliskości Sankt Petersburga – rozbijają się kibice. Bilety na mecz z Senegalem kupić niezwykle ciężko, za to na Kolumbię już łatwo (Kazań), a na Japonię – mecz rozgrywany w Wołgogradzie, który jest tak brzydki, jak i odległy – chodzą już po dwadzieścia euro. Cena może już tylko spadać.
W przeciwieństwie do cen w moskiewskich knajpach. Dzień przed meczem otwarcia odkrywamy bar z piwami kraftowymi. Zamawiamy za 200 rubli. Trzy dni później dostajemy to samo piwo za 300 rubli, a kolejka jest tak na oko z pięć razy dłuższa. Podłoga aż się klei od rozlanego browaru, ale restauratorzy się nie przejmują nawet tym, że grupa krewkich Rosjan zaczyna wynosić z ich ogródka piwnego krzesła i wtapiać się w tłum. I tak zacierają ręce.
Wracając do domu znów wchodzimy na chwilę do galerii sztuki. Metro. To moskiewskie to jedna z najbardziej imponujących sieci linii na świecie. Jest ich czternaście. Niektóre linie są tak głęboko, że schodami zjeżdża się ponad dwie minuty. Gdy zaczynasz nimi jechać, początkowo widzisz tylko niezbyt wyraźne światełko w tunelu. Co roku do użytku oddawane są trzy nowe stacje. Na pociąg czeka się 90 sekund, a metro uchodzi za najpunktualniejsze na świecie. Rzadko zdarza się tłok – chyba że akurat na imprezę po meczu z Niemcami jadą rozśpiewani Meksykanie.
Ale metro imponuje czym innym. Za 55 rubli kupujemy wejście do pałacu. Marmur. Kolumny. Witraże. Obrazy. Przed laty do ZSRR przybywali dziennikarze z zachodu, którzy widząc ten cały przepych wracali do kraju i zachwyceni sławili imię Rosji. Lenin nazywał ich pożytecznymi idiotami. Ale jak nie da się porwać emocjom, skoro to metro wygląda dokładnie tak?
To samo miasto, kilka kilometrów dalej. Hostel, w którym gospodarz robi sobie ze słowa „rezerwacja” spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Zaklepanego pokoju nie ma. Przy recepcji dochodzi do zalążków szamotaniny.
– Możecie spać u mnie – mówi Rusek, który wytacza się z pokoju.
Jest czerwony. Przyjął już kilkaset gram substancji, mimo że jeszcze grubo przed dwunastą. Choć oczywiście nie zamierzam oceniać go po wyglądzie, na dżentelmena jednak nie wygląda.
– Tylko jest jedna rzecz, o której musicie wiedzieć. Ja będę dziś cały dzień pił.
– Z kim?
– Co z kim? Sam.
Na stole stała już resztka butelki wódki. Pakujemy najcenniejsze rzeczy i wychodzimy z pokoju. Wracamy po północy. Drzwi są otwarte, telewizor włączony. Zapach uświadamia nam, że nasz lokator nie rzucał słów na wiatr.
To i tak jak na warunki moskiewskie nocleg, na który nie można narzekać. Jeśli nie zamierzasz wybulić na hotel absurdalnych kwot, po przyjeździe na swoją miejscówkę możesz spodziewać się wszystkiego. Rezerwowałeś w okolicach lutego, marca? Fajnie, ale prawdopodobnie nie masz po co w ogóle jechać na miejsce hotelu. Prawdopodobnie dobrze już o tym wiesz od momentu, gdy twoja rezerwacja została anulowana (wtedy możesz mówić o szczęściu – przynajmniej masz kiedy ogarnąć nową). Odwoływanie rezerwacji to plaga. Chwilę po tym odwołaniu na portalu z ofertami noclegów pojawia się twój pokój po cenie pięć razy wyższej.
Pierwsza w nocy. Pod jednym z bloków na moskiewskim osiedlu stoi grupka zrozpaczonych Irańczyków. Zagadują każdego, kto przechodzi.
– Wiesz, gdzie tu można przenocować? Jest w okolicy jakikolwiek hotel? – pytają.
Cena przestaje mieć dla nich rolę. Pokazują historię dokonanych rezerwacji. Jest na niej dwadzieścia pozycji. Na każdej z nich ich gospodarz zaprosił ich do siebie i niczego nie odwołał. Stoją pod klatką zamkniętą za ogromną, metalową bramą, wyglądającą trochę jak bunkier. Podobno tu ma być ten hotel. Podobno nie da się odwołać rezerwacji i gdy się nie stawią, gospodarz będzie próbował zedrzeć z nich kasę. Sam od trzech godzin opowiada przez telefon, że „już jedzie”, „jeszcze dwadzieścia minut” czy „jeszcze pięć”.
W kraju, w których jeszcze dwie godziny temu przepych kłuł nas w oczy nawet na stacji metra oglądamy przeokrutną cebulę.
To jest hit. Jakiś rekin biznesu uznał, że wynajmie… miejsce w namiocie na podwórku. Cena jak za hotel.
Swoje przytulić muszą także taksówkarze. 03:00 w nocy. Na mieście zrobiło się już widno. Na ulicy słychać festwial klaksonów. Wielki korek. Moskwa wraca z imprez do domów. O trzeciej w nocy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć ulicznego korka.
Wiezie nas jakiś Kirgiz. Za odwózkę zażyczył sobie tysiąc rubli. Dajemy radę stargować do 700. Na ulicach o tej porze są już same taksówki. Kirgiz staje na światłach i uchyla szybę. Obok niego taksiarz robi to samo. Gadają. Gdy zapala się zielone światło, obaj ruszają z piskiem. Kolega obok jest wyraźnie szybszy, ale nasz kierowca nie odpuszcza. Przez trzy minuty trwa na ulicy regularny wyścig, aż do momentu, gdy konkurent musi zjechać na inną ulicę.
Wyścig taksówkarzy? Nie, to jakieś urojenie. Na pewno.
Dwie minuty później sytuacja się powtarza. Znów światła, znów uchylona szyba, znów spalona guma i znów zostajemy w tyle. Kirgiz próbuje to z lewej, to z prawej. W końcu mu się udaje. Mija swojego rywala jadąc przez miasto jakieś 130 km/h, jedną ręką trzymając kierownicy, drugą pokazując fucka.
Rosjanie zaprzeczają na tym mundialu wszelkim stereotypom. Są gościnnym, otwartym krajem, który bardzo dobrze przyjmuje Polaków. Pod knajpą – od słowa do słowa – z dwoma Rosjanami zaczynamy gadać o kibicowaniu. Jeden z nich jest zafascynowany Polską. Pokazuje zdjęcia z Trójmiasta, jakie zrobił podczas Euro 2012.
– A znacie to? – pyta, po czym zaczyna śpiewać hymn…
…Arki Gdynia.
Całą zwrotkę i refren.
Zna też inne przyśpiewki kibicowskie – na przykład tę sławiącą Ruch i stawiającą w nieco gorszym świetle ŁKS. Pyta, co się dzieje teraz z Bałtykiem Gdynia. Pokazuje gadżety z herbami zgodowiczów – Lecha i Cracovii. Tłumaczymy mu, że w Polsce – tak się przyjęło – funkcjonuje nieco inny, nieoficjalny hymn Arki Gdynia.
– Dlaczego śpiewacie tak o Areczce? Co wam zrobiła? Czemu tak brzydko?
– Ale to tylko taki żart.
– Dlaczego tak żartujecie? Czemu o Arce? Po co to powtarzacie, skoro nie potraficie tego nawet wytłumaczyć? – kibic autentycznie się oburza.
Tego wieczora dopytywał o tę przyśpiewkę jeszcze wiele razy. My nie potrafiliśmy wytłumaczyć mu genezy, on nie potrafił zrozumieć, dlaczego jest tak, a nie inaczej.
Oby na moskiewskich ulicach rozbrzmiewał dziś tylko polski hymn.
I byśmy nikomu nie musieli tłumaczyć, dlaczego tak, a nie inaczej.