Islandia była rewelacją Euro 2016 i wiele wskazuje na to, że może nią też być na swoich pierwszych mistrzostwach świata. Remis z Argentyną oczywiście chwilami był zagrożony, sytuacje rywali przy stanie 1:1 nie kończyły się na rzucie karnym Leo Messiego, ale absolutnie nie był przypadkowy. To, co w ostatnich latach dzieje się z islandzkim futbolem, jest czymś absolutnie niesamowitym.
Jeszcze na przełomie pierwszej i drugiej dekady tego wieku reprezentacja tej wyspy była postrzegana niemalże jako półamatorska, w której jest Eidur Gudjohnsen i dziesięć koszulek. Gdy Lars Lagerback zaczynał swoją pracę w 2011 roku, to wciąż była druga setka rankingu FIFA. W 2016 roku odchodził, gdy Islandia była już 21. na świecie. Fachu od niego jako asystent uczył się Heimir Hallgrimsson, a teraz pięknie kontynuuje dzieło mistrza.
Kraj, w którym żyje niecałe 350 tys. mieszkańców – czyli mniej niż w Bydgoszczy czy Szczecinie – przyjechał na mundial z zawodnikami Evertonu, Barnsley, Augsburga, Udinese, PSV, trzema piłkarzami FK Rostów czy kilkoma nazwiskami z Championship. Trzech z nich wycenianych jest na Transfermarkcie na 10 i więcej milionów euro (wiemy, te wyceny często są z dupy, ale w tym przypadku i tak robią wrażenie). Cała generacja co najmniej solidnych grajków.
Najlepsze, że progres cały czas jest widoczny, nie chodzi o jakąś jedną romantyczną historię, która nie zostanie powtórzona przez następne 100 lat. Islandczycy byli blisko wejścia już na MŚ 2014. Przegrali barażowy dwumecz z Chorwacją, ale w grupie wyprzedzili Słowenię, Norwegię, Albanię i Cypr. Grupę do Euro 2016 – gdzie potem dotarli do ćwierćfinału po wyeliminowaniu Anglii – mieli niezwykle trudną i kapitalnie sobie poradzili. O dwa punkty ustąpili Czechom, byli wyżej od Turcji i Holandii, z którą dwukrotnie wygrali. Na rosyjski turniej awansowali zajmując pierwsze miejsce w grupie z Chorwacją, Ukrainą, Turcją, Finlandią i Kosowem. Zero przypadku, powtarzalność na wysokim poziomie. Jeżeli u kogoś nie wzbudza to szacunku i uznania, jest nienormalny.
Słychać było teraz pojedyncze głosy narzekające, że Islandia broni się całą jedenastką z Argentyną, że to ten sam poziom co Australia, że już teraz za dużo zespołów na mundialu. Ludzie, a kto na świecie może grać otwartą piłkę z takim rywalem?! 8-10 drużyn. Porównywanie tego nawet do Australii z Francją to – przy całej sympatii do Socceroos – nieporozumienie. Islandczycy strzelili gola z akcji, mieli jeszcze dwie świetne sytuacje, w pierwszej połowie bardzo zgrabnie wyprowadzali kontrataki i to wcale nie dwoma czy trzema zawodnikami. Potem Argentyna przycisnęła, ale to nadal granie o dwa poziomy wyżej i również z tego powodu tak bardzo ta ekipa nam imponuje. Mamy nie tylko wybieganie, walkę i dyscyplinę taktyczną, ale też naprawdę sporo jakości, atakowanie przy każdej możliwej okazji. W eliminacjach do MŚ 2014 i Euro 2016 Islandia strzelała po 17 goli. Bilety do Rosji dało 16 bramek, co i tak było najlepszym wynikiem w grupie. Zarzucanie tej drużynie nastawienia na zabijanie futbolu świadczy o sporej ignorancji.
To na szczęście mniejszość, większość kibiców docenia dokonania piłkarzy z wyspy gejzerów. Trudno ich nie lubić. Załóżmy jednak, że to możliwe. Wtedy inaczej: nie trzeba się nimi zachwycać, ale trzeba szanować za wyciskanie absolutnego maksimum z bardzo ograniczonego potencjału. Po prostu trzeba.
Fot. newspix.pl