Dla Charlesa Barkleya to była jedna z najtrudniejszych rozmów z córką w życiu:
– Tato, nigdy mnie nie okłamałeś, prawda?
– Nigdy.
– Czy wygracie dzisiaj?
– Kochanie, twój tata jest najlepszym graczem na świecie. Wygramy ten mecz i te finały.
„Chuck” obietnicy jednak nie spełnił, dlatego kiedy wrócił po meczu do domu, zastał córkę zalaną łzami. Ta od razu zapytała:
– Tato, co się stało?
– Kochanie, myślę, że Michael Jordan jest ode mnie lepszy.
– Nigdy wcześniej tego nie mówiłeś.
– Kochanie, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie poczułem.
***
Wskazanie najlepszych finałów NBA w historii to karkołomne zadanie. Jeden powie, że rok 1984 i Boston Celtics kontra Los Angeles Lakers, drugi że triumf Chicago Bulls nad Utah Jazz w 1998 r., trzeci będzie przekonywał do 2013 r. i dreszczowca pomiędzy San Antonio Spurs a Miami Heat, a kolejny zacznie kopać jeszcze głębiej w przeszłości. Dlatego nie napiszemy, że finały z sezonu 1992/1993, w których prali się Chicago Bulls i Phoenix Suns, były najlepsze. Ale to bez wątpienia jedne z najbardziej porywających rywalizacji, jakie miały miejsce. To również finały, wokół których narosło chyba najwięcej legend.
Czego tam nie było? Sześć zajebistych meczów, z których tylko jeden zakończył się przewagą 10 pkt. Dogrywki. Rekordowe statystyki. Rzuty w ostatnich sekundach. Z jednej strony Jordan i jego wykreowany wizerunek, z drugiej Barkley, czyli hulaka i magnes na kłopoty. Bliska znajomość liderów i jej wpływ na rywalizację. Oskarżenia o hazard.
To chyba wystarczające powody, żeby przy okazji trwających finałów NBA cofnąć licznik o 25 lat i przypomnieć tamtą historię.
***
Zanim jednak wrócimy do Chicago i Phoenix, na chwilę wpadnijmy do… Polski. Bulls kontra Suns, to były bowiem jedne z pierwszych finałów NBA, które Telewizja Polska transmitowała na żywo.
To było wydarzenie, bo wcześniej widzowie najczęściej byli skazani na retransmisje meczów. Chociaż to i tak łagodnie powiedziane, bo jak wspomina dziś komentator Ryszard Łabędź, mecze sezonu zasadniczego puszczane były na antenie niekiedy z poślizgiem sięgającym nawet tygodnia. Kopia nagrania musiała przecież najpierw dotrzeć ze Stanów Zjednoczonych do Polski, następnie trzeba było ją pociąć, skrócić materiał do godziny, zmontować go i skomentować. Kupa mrówczej roboty.
– Pamiętam, że przekaz z finałów docierał przez ocean najpierw do Szczecina, a dopiero ośrodek szczeciński swoimi łączami wysyłał ten sygnał nam – mówi w rozmowie z Weszło Łabędź. – W ogóle dostęp do informacji był bardziej skomplikowany, bo przecież nie było internetu. Jak robiliśmy research? Przed sezonem otrzymywaliśmy przewodniki wszystkich drużyn, ale gorzej było już z aktualnościami, ponieważ newsy docierały do nas z dużym opóźnieniem. Drogą pocztową otrzymywaliśmy z poślizgiem chociażby wycinki z amerykańskiej prasy. Z kolei przed samymi finałami liga NBA wysyłała nam biuletyny z najważniejszymi informacjami, zbierało się też wieści agencyjnie z Reutersa, AFP, DPA i na tym trzeba się było opierać. Do tej pory mam jeszcze te małe dyskietki z materiałami (śmiech). Przygotowywanie się do meczów było nieco łatwiejsze, kiedy miałem już w domu dostęp do telewizji satelitarnej. Trochę „nieformalny”, ale takie to były czasy. Założyłem sobie jednak satelitę i tym talerzem buszowałem po orbicie. Mecze na kasety VHS najczęściej nagrywałem z telewizji hiszpańskiej.
– Tamte finały były rewelacyjne, do dziś czuję sentyment. Podobnie jak do tych rok wcześniej, w których Bulls zmierzyli się z Portland – dodaje dziennikarz. – Zarówno Chicago, jak i Phoenix były drużynami tak dobrze skonstruowanymi, że dla nich nie miało specjalnego znaczenia, w jakiej hali toczyła się walka. Często decydowała dyspozycja dnia, a niekiedy nawet chwili, bo wiemy, jakie wahania formy były w tych meczach.
Ale od początku.
***
Charles Barkley miał już dość Philadelphii.
W 76ers był już osiem sezonów, a tylko raz – na dodatek w debiutanckim roku – było mu dane zagrać w finałach konferencji. Był już jedną z gwiazd ligi, czego dowodem były regularne zaproszenia do Meczu Gwiazd, ale to było dla niego za mało. Czarę goryczy przelały dwa wydarzenia: brak awansu do play-off w sezonie 1991/1992 oraz paradoksalnie posmakowanie w końcu prawdziwego zwycięstwa. Konkretnie złotego medalu, który Barkley wraz z amerykańskim Dream Teamem zdobył na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Wiedział, że idzie w górę, a miasto nad rzeką Delaware nie było już dla niego dobrym ekosystemem. Dlatego dogadał się z szefostwem Phoenix Suns i zameldował się w Arizonie. Nowa ekipa, nowa miasto i pachnąca jeszcze świeżością hala America West Arena, którą oddano do użytku raptem kilka miesięcy wcześniej. Chwyciło.
29-latek był głównym architektem znakomitej rundy zasadniczej w wykonaniu Słońc, którą drużyna zakończyła z bilansem 62-20. Dało to ekipie Paula Westphala pierwsze miejsce w Konferencji Zachodniej, a Barkleyowi nagrodę MVP. Krępy skrzydłowy wykręcał średnie meczowe na poziomie 25.6 pkt., 12.2 zbiórki i 5.1 asysty. Play-offy nie były spacerkiem, drużyna z Phoenix musiała się namęczyć kolejno w rywalizacjach z Los Angeles Lakers, San Antonio Spurs i Seattle SuperSonics, ale awans do finałów stał się faktem.
Michael Jordan miał już powoli dość koszykówki.
Powoli dobijał do trzydziestki, w dwóch poprzednich sezonach zdobył mistrzostwo, dorzucił do tego jeszcze złoto w Barcelonie, ale zaczynał już być zmęczony obecnością na parkiecie. Wpływ miały na to nie tylko mordercze sezony i ciągła gra pod ogromną presją, ale także całe zamieszanie, jakie towarzyszyło mu poza boiskiem. W rozmowach z najbliższymi, trenerem i zaufanymi dziennikarzami przebąkiwał, że „znów musi mu to sprawiać przyjemność”. Szkoleniowiec Bulls Phil Jackson wiedział, że jego gwiazdor ma problemy z motywacją, ale przekonał go, żeby wspólnie zaatakować trzeci tytuł z rzędu. Drużyna potrzebowała jednak nowego bodźca, dlatego Jackson zmienił styl gry. Gra Jordana też uległa zmianie, bo zamiast tak wielu efektownych wejść pod kosz, do których przyzwyczaił kibiców, zaczął oddawać nieco więcej rzutów z dystansu.
Przemeblowanie na parkiecie miało swoje odbicie z tabeli sezonu zasadniczego. Bulls zajęli drugie miejsce w Konferencji Wschodniej z bilansem 57-25. Gorszy wynik niż rok wcześniej, ale jedno pozostało niezmienne – MJ znów został królem strzelców. W play-off Byki jednak rozpędziły się już na dobre, tratując najpierw do zera Atlantę i Cleveland. W finale Wschodu przeciwko znienawidzonym New York Knicks już takiego spacerku nie było, ale udało się wygrać 4:2.
***
Barkley i Jordan byli wtedy u szczytu swoich karier. Na dodatek byli też dobrymi kumplami, niektórzy nazywali ich nawet przyjaciółmi. Ich relacje zacieśniły się w Barcelonie. Od tamtej pory grywali razem w golfa, zdarzało im się wyskoczyć do miasta. „Chuck” był ponoć jednym z nielicznych gości, który potrafił wyciągnąć Mike’a z hotelu, a więc najczęściej zza stołu, gdzie toczył kolejną partię w karty o plik dolców.
Nic więc dziwnego, że ich znajomość była jednym z najbardziej wałkowanych tematów w czasie finałów. Poza tym sam Barkley miał o sobie bardzo wysokie mniemanie i uważał, że w tamtym sezonie był po prostu lepszy od Jordana. Zresztą jeszcze w czasie igrzysk, kiedy trener Amerykanów Chuck Daly powiedział mu, że jest drugim najlepszym graczem na świecie, zawodnik zapytał prowokacyjnie, kto więc jest tym pierwszym. – Jasne, znałem odpowiedź, ale naprawdę wierzyłem, że w tamtym momencie byłem lepszy od Michaela. Wszystko zmieniła jednak tamta seria – mówił Charles na łamach „Sport Illustrated”
Pstryczka w swój zadarty nos dostał już 9 czerwca w pierwszym meczu finałowym w Phoenix. Byki wygrały 100:92, Jordan rzucił 31 pkt., a defensywa Chicago tak przycisnęła gwiazdora Słońc, że ten skończył tylko z 21 oczkami na koncie. Po wszystkim Barkley powiedział dziennikarzom, że drużynę zjadły nerwy. Kevin Johnson wyjaśnił to bardziej obrazowo: – Nieważne co mówi się o byciu gotowym, nic nie przygotuje cię na taką presję, jeśli nigdy nie byłeś w finałach. Jesteś przyzwyczajony do dziesięciu kamer telewizyjnych, a tu nagle jest ich ze dwieście – wspominał, nawet jeśli z tymi dwustoma mógł lekko przesadzić.
Jordan w spotkaniu inaugurującym finały przeskoczył swojego kumpla, chociaż przed meczem miał problemy zupełnie innej natury – hazard. Stary znajomy gwiazdora Richard Esquinas wydał bowiem książkę pod wszystko mówiącym tytułem „Michael i ja: Nasze uzależnienie od hazardu… Moje wołanie o pomoc!”. Chodziło mu oczywiście o pomoc w ściągnięciu kasy od koszykarza, ponieważ Jordan przegrał z nim w golfa kilkaset tysięcy dolarów. Bo Michael, jak wiadomo, oprócz tego że był wielkim koszykarzem, w kieszeni miał też wielkiego węża. Bardzo nie lubił rozstawać się z gotówką. Zamiast o meczu z Suns, Mike musiał więc odpowiadać też na pytania o książkę i swoje uzależnienie.
Było nerwowo, ale nie na tyle, żeby miało to wpływ na jego postawę na boisku. Dlatego dwa dni później Słońca były już głęboko w czterech literach, bo przegrały drugi mecz na własnym terenie – tym razem 108:111. Spotkanie było bardzo wyrównane, a o wszystkim zadecydowała druga kwarta, którą Byki wygrały siedmioma punktami. Barkley grał jednak kapitalnie rzucając aż 42 pkt. Gracz Bulls Horace Grant komplementował później jego boiskową inteligencję, ale też śmiał się mówiąc, że Charles twardą grę zawdzięcza swojemu… wielkiemu tyłkowi. „Chuck” miał jednak pecha, bo dokładnie taką samą zdobycz punktową zanotował wówczas Jordan, który na dodatek był jeszcze o krok od triple double. To właśnie wtedy, kilka godzin po meczu, Barkley musiał przyznać zapłakanej córce, że są jednak lepsi od niego. Wzniósł się na wyżyny, ale wciąż i tak nie był dostatecznie wysoko.
Ryszard Łabędź: – Pamiętam jednak, że Barkley z Jordanem raczej nie kryli się w tamtych meczach. Barkley grał bliżej Scottiego Pippena, a Pippen wiadomo – spokojny, niespecjalnie reagujący na zaczepki. Barkley ciągle mu dogadywał, próbował wyprowadzić z równowagi, ale on był prowokatorem, szukał zaczepek. Taki charakter.
Po takim początku zanosiło się na przegraną Phoenix do zera, bo przecież rywalizacja przenosiła się do Chicago. Ale tam stało się coś niebywałego – goście wygrali po trzech dramatycznych dogrywkach 129:121. I to mimo tego, że Michael Jordan rzucił kosmiczne 44 pkt., a najskuteczniejszy zawodnik przyjezdnych, Dan Majerle, uzbierał „tylko” 28. Wygrała jednak drużyna, nie indywidualność. Tamten mecz na 2:1 w rywalizacji Barkley nazwał później najlepszym spotkaniem, w którym kiedykolwiek zagrał.
A Air Jordan? – Nie mogę powiedzieć, że najlepszy mecz, który rozegrałem, był meczem przegranym. Chociaż Barkley pewnie by tak powiedział – mówił pokrętnie kłębiącym się wokół niego reporterom.
W meczu numer cztery pokręciło już wszystkich, ale z zazdrości i niedowierzania, bo Michael zdobył aż 55 pkt. prowadząc Bulls do zwycięstwa 111:105. Szkoleniowiec Suns Paul Westphal rozkładał później bezradnie ręce, że nic nie dało nawet podwajanie krycia, a występ gwiazdy Chicago nazwał „absurdalnym”. Phoenix od porażki dzielił już więc tylko jeden mecz. Oczekując na spotkanie numer pięć, Charles Barkley wraz z kumplami gapił się w hotelu w telewizor. W wiadomościach zobaczył burmistrza Chicago mówiącego o zabezpieczeniu deskami witryn sklepowych, bo po ewentualnym zwycięstwie Bulls w mieście może dojść do zamieszek. Ale nic takiego się nie wydarzyło, bo to Suns wygrali 108:98 i przegrywali w całej serii już tylko 2:3.
– Uratowaliśmy to miasto. Możecie już zdjąć deski – powiedział Barkley, bo było wiadomo, że bitwa znów wraca do Arizony.
***
Ryszard Łabędź decydujący mecz tamtych finałów wspomina, jakby to było wczoraj. – Końcówkę czwartej kwarty każdy powinien obejrzeć dla samej przyjemności – mówi.
Bo to była jazda bez trzymanki. Po trzech kwartach Bulls prowadzili 87:79 i niemal mieli już na palcach mistrzowskie pierścienie. Ale właśnie wtedy, w czwartej kwarcie, zaciągnęło im hamulec ręczny. Pudłowali na potęgę.
Gospodarze dogonili ich i na dwie minuty przed końcem prowadzili już 98:94. W kolejnej akcji Byki popełniły błąd 24 sekund, co dało gospodarzom szansę na powiększenie przewagi. Kamery uchwyciły, jak po tej akcji Barkley podbiegł do opierającego się o kolana zrezygnowanego Pippena i z satysfakcją wyszeptał mu coś do ucha. Suns mieli ogromną szansę na doprowadzenie do remisu 3-3, ale nie potrafili dobić rywala. Kiedy mogli wbić ostatni gwóźdź do trumny Bulls, sami zaczęli pudłować i zostali za to ukarani.
Najpierw na 98:96 rzucił Jordan, a w odpowiedzi Suns ponownie spudłowali. Na kilka sekund przed końcem miała miejsce jedna z najsłynniejszych akcji w historii finałów. Po przerwie na żądanie Jordan podał piłkę do B.J. Armstronga i za chwilę dostał ją z powrotem. Następnie podanie otrzymał Pippen, który przekazał piłkę stojącemu pod koszem Grantowi. Ten z kolei podał ją na obwód do Johna Paxsona, który trafił za trzy. 3,9 sekundy przed końcową syreną. Klasyka. Co ciekawe, autor rzutu na wagę tytułu wspominał po latach, że był to dla niego taki sam rzut jak miliony poprzednich wykonywanych na treningach, meczach, studiach czy podjeździe na podwórku. Suns mieli jeszcze minimalną szansę żeby uciec spod gilotyny, ale ich rzut rozpaczy został zablokowany.
Po wybuchu radości to Pippen mógł podejść i szepnąć słówko zdruzgotanemu Barkleyowi.
***
Michael Jordan, który był MVP finałów, zakończył je ze średnią 41 pkt., co do dziś pozostaje rekordem. Barkley zanotował z kolei 27.3 pkt. Gwiazdor Suns jest jednym z najwybitniejszych graczy, którzy nigdy nie zdobyli mistrzostwa.
Co ciekawe, po zakończeniu rywalizacji niektórzy twierdzili, że gdyby nie jego bliska znajomość z MJ-em, Słońca mogłyby jeszcze bardziej postawić się Bykom. Tak o ich relacji pisał Roland Lazenby, jeden z najlepiej zorientowanych dziennikarzy w realiach NBA: – Ich pojedynek o mistrzostwo był bardzo ciężki, ale pozostawił po sobie niesmak, kiedy z obozu Bulls napłynęły plotki, że Jordan bawił się Barkleyem przez kilka lat. Nie szczędził mu pochwał i szczodrych prezentów, po to, żeby móc łatwiej dominować nad nim na parkiecie. Sam Barkley musiał się potem zastanowić, czy łącząca ich przez ostatnie trzy lata przyjaźń była szczera. Jordan, któremu nie podobało się podejście Charlesa do treningów w Barcelonie, twierdził, że to dzięki odmiennej etyce pracy miał nad nim przewagę. Z kolei Pippen nigdy nie był specjalnym fanem sir Charlesa. Publicznie go potem krytykował za „włażenie Michaelowi w dupę”, co oczywiście Barkleya rozwścieczało. Czy Jordan rzeczywiście oszukiwał Barkleya, kiedy ten znalazł się tak blisko wymarzonego trofeum?
Tego pewnie nie dowiemy się już nigdy.
Gracz Suns Tim Kempton w wywiadzie dla „Sporting News” przyznał, że w szatni wszyscy wiedzieli, jak bliskie były relacje Barkleya z Jordanem. Ale ponieważ ten pierwszy dociągnął drużynę do finałów, to nikt nie miał odwagi, żeby nakazać mu „ochłodzenie” tej relacji dla dobra zespołu. Mark West powiedział z kolei, że ma wątpliwości co do tego, czy jego kompan z drużyny walczył z Jordanem z takim zaangażowaniem, jak z każdym innym rywalem.
Nawet jeśli są to kompletne bzdury, to mówi się o tym do dziś.
Sam Barkley po latach wielokrotnie przekonywał jednak, że jego znajomość z Jordanem była mocno przereklamowana przez media. Wcale nie grywali tak często w golfa i nie chodzili na obiady, a podczas finałów na niwie prywatnej trzymali dystans.
– Zawsze się śmiałem, kiedyś ktoś mówił, że byliśmy zbyt zaprzyjaźnieni. Bo to nie było prawdą. Chciałem go pokonać jak nikogo innego na świecie – mówił. – Popełniłem w swoim życiu wiele błędów, ale nigdy nie zrobiłem nawet połowy, o których mówiono. Śmieję się z tego.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI