Play-offy w NBA rozkręciły się na dobre. LeBron James heroicznie próbuje utrzymać swoją Kawalerię w grze, New Orleans Pelicans błyskawicznie zmiażdżyli Portland Trail Blazers, pogrążeni w żałobie San Antonio Spurs, dzięki szaleńczej walce swoich weteranów, zdołali urwać mecz faworytom z Golden State Warriors… Jest o czym pisać i co podsumowywać, wraz z kolegami z LV BET zapraszamy do lektury tradycyjnego, choć odświeżonego raportu!
NAJGORĘTSZA SERIA
Cleveland Cavaliers (4.) 2 – 2 Indiana Pacers (5.)
2007 rok – pierwsze finały NBA z udziałem LeBrona Jamesa. LBJ był jeszcze gówniarzem – jasne, eksplozja jego talentu już wówczas tąpnęła całą ligą, a styl, w jakim niemal w pojedynkę pokonał Detroit Pistons w finałach konferencji… Po prostu legendarny, królewski. Ale nie był jeszcze tym dzisiejszym LeBronem, nie znał tak dobrze swoich możliwości, nie rozgrywał tak genialnie, podejmował dużo więcej nierozsądnych decyzji rzutowych. Do bólu pragmatyczni San Antonio Spurs boleśnie rozliczyli wszelkie braki tamtych Cavaliers i wygrali finały cztery do jaja.
Żeby kolejny raz zawalczyć o pierścień z przedstawicielem Zachodu, LeBron musiał przenieść się do Miami na mocy owianej złą sławą “Decyzji”, o którą do dziś wielu sympatyków NBA ma do niego żal. Tak czy owak, w 2011 roku poprowadził Heat do finałów i od tego czasu ani razu ich nie przegapił. Siedem sezonów z rzędu. Czy ta nieziemska passa właśnie dobiega końca?
Indiana Pacers robią wszystko, żeby właśnie tak się stało. Zupełnie zdeklasowali rywali w pierwszym meczu serii – zdobywając Cleveland w kapitalnym stylu. Grali z pasją, której zupełnie zabrakło Cavs – to była niesłychana dynamika, to była wreszcie bezwzględna egzekucja taktyki. Cleveland, według danych z sezonu regularnego, dysponują obroną, która jest oceniana jaka druga najgorsza w całej NBA. W całej, nie tylko biorąc pod uwagę uczestników play-offów. No i dokładnie na takim poziomie się zaprezentowali. Pacers wykorzystali to dziadostwo przeciwników do cna. Ośmieszyli zeszłorocznych finalistów na ich terenie.
Zrobili to ci sami Pacers, którzy czekają na awans do finałów NBA od 2000 roku. Latem oddali – bo i nie mieli wyjścia – swojego najlepszego zawodnika, Paula George’a, w zamian dostali Victora Oladipo. Biorąc pod uwagę okoliczności tej wymiany (George wyraźnie sygnalizował, że nie chce dłużej grać dla Indiany) i – przede wszystkim – biorąc pod uwagę to, co wyprawia sam Oladipo… To był cholerny majstersztyk.
James, tak jak i cała drużyna, zawiódł na całej linii w pierwszym meczu, więc w drugim musiał przypomnieć, kto w tym starciu ma ksywkę „The King”. Nie jest to, przy całej sympatii, Oladipo. W drugim starciu LeBron już w pierwszej kwarcie zdobył 20 punktów, 6 zbiórek i 3 asysty – linijka, z której niejeden zawodnik mógłby być dumny w kontekście całego spotkania, tymczasem James uwinął się z takimi oszałamiającymi statystykami przez 12 minut gry.
Cleveland Cavaliers wygrają swoją konferencję? LV BET płaci 3.2!
Kolejny starcie – ponownie dla Pacers, po elektryzującej końcówce spotkania. Bojan Bogdanović. niski skrzydłowy Indiany, trafiał nieprawdopodobne rzuty w czwartej kwarcie i zaklepał swojej drużynie zwycięstwo. Cavs odpowiedzieli jak mogli najskuteczniej, wyrównując stan rywalizacji. 2 – 2.
Wszystkie znaki na niebie i Ziemi wskazują, że to będzie siedmiomeczówka. Jednak tak ziemskie, jak i niebiańskie znaki solidarnie milczą w kwestii wskazania zwycięzcy.
CO U POZOSTAŁYCH?
Jedno rozstrzygnięcie już znamy. New Orleans Pelicans bez straty nawet jednego meczu uporali się z, było nie było, trzecią siłą Zachodu, Portland Trail Blazers. Blazers zupełnie przespali początek serii, na play-offy ewidentnie nie dotarły ich największe gwiazdy – Lillard i McCollum. Ten ostatni ocknął się dopiero podczas czwartego meczu. Gracze z Portland, to trzeba im oddać, podjęli walkę, żeby seria nie zakończyła się kompromitującym sweepem. Ale byli po prostu za ciency w uszach. Anthony Davis i Jrue Holiday nic sobie nie robili z waleczności przeciwników, zamknęli serię w czterech meczach, a w ostatnim uzbierali w duecie aż 88 punktów. W całej historii play-offów jest to rekordowy wynik, ostatni raz takie liczby odnotowali John Havlicek i Jo Jo White w 1973 roku. Obaj należą już dzisiaj do Galerii Sław NBA.
Houston Rockets i Golden State Warriors – choć z drobnymi perturbacjami – dość pewnie zmierzają do drugiej rundy. Rockets dali sobie co prawda wydrzeć już jeden mecz i na pewno niepokoić może postawa Chrisa Paula, który zdecydowanie nie jest sobą w defensywie. Warriors także nie wykończą swoich rywali do zera – San Antonio Spurs postanowili do tego nie dopuścić. Na Spurs spadają ostatnio same nieszczęścia – niekończąca się opera mydlana pod tytułem „Kontuzja Kawhi Leonarda” prawdopodobnie znajdzie taki finał, że Leonard nie zostanie ani nowym Davidem Robinsonem, ani nowym Timem Duncanem i opuści San Antonio na rzecz jakiegoś bardziej medialnego miasta. Jakby tego było mało, po wieloletnich zmaganiach z chorobą, zmarła żona Gregga Popovicha. Erin i Gregg przeżyli razem ponad cztery dekady. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak wielki to ból dla trenera i jego bliskich. Na pewno świetnie to czują Tony Parker i Manu Ginobili – ci dwaj niezwykle doświadczeni zawodnicy, których Pop traktuje już po tylu latach współpracy jak przyszywanych synów – zdobyli w sumie 25 punktów w czwartym meczu przeciwko Golden State i nie dopuścili do porażki w stosunku 0 – 4.
Utah Jazz są na jak najlepszej drodze, żeby wyrzucić za burtę Oklahoma City Thunder, natomiast Milwaukee Bucks opanowało sytuację i zaczyna powolutku odcinać od tlenu przetrzebionych kontuzjami Celtics. Drużyna z Bostonu prowadziła już w serii 2 – 0, co było wynikiem wręcz absurdalnie korzystnym, biorąc pod uwagę ich olbrzymie osłabienia, ale Bucks, na czele z fenomenalnym Antetokounmpo, mają już chyba serię pod kontrolą i nawet Brad Stevens – przebiegły i piekielnie zdolny trener Celtics – nie naleje tutaj nic więcej z pustego. Wiele się mówi, że to właśnie Celtics mają się pokusić o ściągniecie z San Antonio Leonarda. Ale, prawdę mówiąc, jak zdrowie dopisze, to ta drużyna w obecnym kształcie nie będzie wymagała żadnych wzmocnień, żeby być wielkim faworytem do mistrzostwa.
Milwaukee Bucks wygrają kolejny mecz w Bostonie? LV BET daje za to 2.4!
Ben Simmons jest pierwszym rookie, który notuje triple-double w swoich debiutanckich play-offach od czasu… Magica Johnsona. Magic jako pierwszoroczniak sięgnął po mistrzostwo, a w kluczowym meczu – pod nieobecność lidera drużyny, Kareema Abdul-Jabbara, zagrał jako center. Simmons aż tak niesłychanej historii chyba nie napisze, ale 76ers są na najlepszej drodze, żeby wyrzucić za burtę Miami Heat i, biorąc pod uwagę kontuzje Celtics, niemrawość Raptors i cieniznę prezentowaną przez Cavaliers… To chyba właśnie młodziutka ekipa z Filadelfii ma teraz najwięcej argumentów, żeby osiągnąć na Wschodzie szczyt.
Konferencja Wschodnia:
Toronto Raptors (1.) 2 – 2 Washington Wizards (8.)
Boston Celtics (2.) 2 – 2 Milwaukee Bucks (7.)
Philadephia 76ers (3.) 3 – 1 Miami Heat (6.)
Cleveland Cavaliers (4.) 2 – 2 Indiana Pacers (5.)
Konferencja Zachodnia:
Houston Rockets (1.) 3 – 1 Minnesota Timberwolves (8.)
Golden State Warriors (2.) 3 – 1 San Antonio Spurs (7.)
Portland Trail Blazers (3.) 0 – 4 New Orleans Pelicans (6.)
Oklahoma City Thunder (4.) 1 – 3 Utah Jazz (5.)
BOHATER TYGODNIA
Donovan Mitchell (Utah Jazz)
Ben Simmons i jego 76ers są niesamowici i w normalnych warunkach nie byłoby wątpliwości, kto jest murowanym kandydatem do nagrody rookie of the year. Ale sytuacja nie jest normalna, bo w Salt Lake City szaleje Donovan Mitchell, który talentem Simmonsowi niemalże dorównuje, ale jest przy tym tak eksplozywny, tak szalony i tak lubujący się w efektownych zagraniach, że plebiscyt na najlepszego pierwszoroczniaka będzie jednym z najbardziej wyrównanych od lat.
Mogło się wydawać, że to doświadczeni gwiazdorzy z Oklahomy wytrzymają presję, przejmą czwarty mecz serii z Jazz i doprowadzą do wyrównania. Russell Westbrook zagra jak przystało na gracza formatu MVP, Carmelo Anthony przypomni sobie dawne czasy świetności, tak jak Dwyane Wade kilka dni wcześniej… Ależ skąd. W tym meczu jaśniała tylko jedna gwiazda – właśnie Mitchell.
Jego 33 punkty to najlepszy dorobek debiutanta w barwach Jazz od czasu Karla Malone’a, jeżeli bierzemy pod uwagę play-offy. Malone dwukrotnie prowadził Jazz do finałów, był też dwa razy wybierany MVP całej ligi kosztem Michaela Jordana. Mitchell przebił rekordowy wyczyn „Mailmana” o dwa punkty. No właśnie, Jordan. Tylko dwóm debiutantom udało się w pierwszych czterech meczach play-offów rzucić rywalom aż 110 punktów. To właśnie MJ (117) i właśnie Mitchell (110). W zacnym gronie usadowił się zawodnik Jazz już na samym starcie swojej kariery.
Przede wszystkim jest niesamowite, jak ten chłopak czuje atmosferę napiętych do granic możliwości stać z Thunder, gdzie aż roi się od weteranów i sprytnych prowokatorów. Mitchell doskonale ten klimat wytrzymuje, jeszcze go podsyca, trafia ważne rzuty, bierze na siebie odpowiedzialność w czwartych kwartach…
Westbrook, Anthony, George? Donovan Mitchell nakrywa ich wszystkich w tej serii czapką.
GORTAT RAPORT
Washington Wizards, choć rozstawieni dopiero z ósemką, póki co całkiem odważnie sobie poczynają przeciwko Toronto Raptors. Czarodzieje wygrali dwukrotnie na własnym parkiecie i, jeżeli uda im się zaskoczyć rywali w Kanadzie, to będą o krok od sprawienia naprawdę gigantycznej sensacji.
Gortat nie jest może wiodącą postacią stołecznych – Beal, Wall i Morris robią najlepszą robotą dla Waszyngtonu – ale, jak przystało na weterana, to co najlepsze zarezerwował dopiero na play-offy. Przytrafił mu się co prawda mały blamaż w drugim starciu, ale poza tym – solidnie punktuje, na bardzo wysokiej skuteczności, jak zwykle jest niesamowicie aktywny przy stawianiu zasłon, w ogóle powróciło jego dawne, niezwykle energetyczne nastawienie. Widać, że walka z faworyzowanymi Raptors rozbudziła w Polaku dawny ogień.
Washington Wizards wygrają serię z Toronto Raptors? Kurs 3.4 u LV BET!
Pogłoski o kłótniach na linii Wall – Gortat? Chyba mocno przesadzone, bo współpraca tych dwóch wygląda naprawdę efektownie. – Cieszę się, że John jest zdrowy. On mnie karmi asystami, teraz bardzo przytyłem. Jeżeli on gra we właściwy sposób to jest najlepszym rozgrywającym na parkietach NBA. Kiedy szuka swoich kolegów, szuka otwartych pozycji, które może zaatakować, wtedy jest najlepszy – taką laurkę wystawił Polak koledze z zespołu, gasząc plotki o konflikcie z liderem Wizards.
KIEDYŚ TO BYŁO…
Reggie Miller vs New York Knicks
Szybka historyczna pocztówka. Skoro Indiana Pacers dają ostatnio takie powody do zachwytu, to warto z tej okazji przywołać wyczyny największej legendy tej drużyny, Reggiego Millera. Zanim pojawiła się nowa generacja koszykarzy, ze Stephenem Curry’m i Klayem Thompsonem na czele, to Reggie Miller, obok Raya Allena, uchodził za najlepszego specjalistę od rzutu za 3 punkty w całej historii NBA. Zresztą, sam Reggie do dziś się za najlepszego w dziejach uważa i nie boi się o tym mówić.
Bo to właśnie taki facet i takim był zawodnikiem – pewnym siebie, z niewyparzoną gębą, z zamiłowaniem do prowokacji, z umiłowaniem do rywalizacji. Nigdy nie sięgnął po mistrzostwo – w 2000 roku zagrał w finałach, ale Pacers nie mieli najmniejszych szans przeciwko Los Angeles Lakers. Niemniej, to największy sukces w historii drużyny, bo do finałów nie awansowali ani nigdy wcześniej, ani – rzecz jasna – później.
Jednakże Miller, choć ostatecznie bez pierścienia na palcu, i tak zdążył sporo narozrabiać na poziomie play-offów. Do historii przeszedł jako największa zmora New York Knicks, których wielokrotnie pokonywał i to najchętniej w Madison Square Garden. W 1994 roku Miller rzucił przeciwko Knicks 25 punktów w czwartej kwarcie meczu (a to były finały konferencji!), po każdej swojej udanej akcji – a, jak nietrudno policzyć, było takowych sporo – wysyłając prowokacyjne gesty i okrzyki w kierunki Spike’a Lee, najbardziej fanatycznego kibica nowojorczyków.
To było coś wielkiego, 25 punktów w czwartej kwarcie. Ale 8 punktów w 9 sekund?! Tak, to też Reggie, również przeciwko nieszczęsnym Knicks, tym razem w półfinałach konferencji w 1995 roku. Pat Riley – wówczas trener NYK – pewnie sądził, że widział już w koszykówce wszystko. Tymczasem Miller swoją eksplozją zamienił go w słup soli.
TERAZ TO DOPIERO BĘDZIE…
Miami Heat (6.) – Philadelphia 76ers (3.)
Oczywiście mamy nieco bardziej ogniste serie, w których póki co remis, ale na to starcie też warto mieć oko. Heat to naprawdę mocna drużyna, z takim weteranem jak D-Wade wciąż mogą zaskoczyć w każdej chwili, nie brakuje tam talentu i doświadczenia. Ale warto śledzić ten mecz z innego powodu, akurat nie dla Miami.
Jeżeli 76ers wygrają to 4 – 1, jeżeli awansują do kolejnej rundy w takim stylu, pomimo kłopotów Joela Embiida… Na naszych oczach narodzi się coś wielkiego i to nie w kontekście tegorocznych play-offów, nawet nie przyszłorocznych, tylko w kontekście całej następnej dekady w NBA. Warto to zobaczyć, warto zobaczyć Bena Simmonsa, który wygrywa swoją pierwszą serię w play-offach i to z takim rywalem.
LeBron, Wade i Anthony, największe gwiazdy legendarnego już draftu z 2003 roku, dostaną solidarnie po głowie już w pierwszej rundzie? Niewykluczone. Idzie nowe w NBA. Anthony Davis, Ben Simmons, Donovan Mitchell. Starzy wyjadacze już nie potrafią dotrzymać im kroku.
fot. Newspix.pl
*