Dwie bolesne porażki w ćwierćfinale Ligi Mistrzów przedzielone jeszcze utraconą szansą na świętowanie mistrzostwa Anglii po wygranej z lokalnym rywalem. Ostatnie dni były dla kibiców i piłkarzy Manchesteru City pasmem rozczarowań, od których mogli się w tym sezonie odzwyczaić. Tottenham nie zdołał jednak przedłużyć tej fatalnej serii, najgorszej od kiedy Pep Guardiola został trenerem City.
Trzeba to powiedzieć wprost – ani przez moment nie można było mieć wątpliwości, kto bardziej zasługuje na wygraną w starciu na Wembley. Gdyby dziś nie padł wynik 1:3, a rezultat byłby bliższy temu z Etihad, gdy The Citizens wygrali 4:0, trudno byłoby mówić, że jest on wynikiem jakkolwiek niesprawiedliwym. Fani Tottenhamu powiedzą oczywiście, że gol na 2:0 paść nie powinien, a przynajmniej nie z rzutu karnego, bo faul Llorisa na Sterlingu miał miejsce poza polem karnym. Ale też można bez trudu takiego delikwenta ripostować – Francuz owszem, faulował poza szesnastką, ale też sędzia John Moss spokojnie mógł w tej sytuacji wyciągnąć z kieszonki czerwoną kartkę.
Do tego momentu Tottenham nie zasłużył na ćwierć gola. Do trafienia Ilkaya Gundogana z jedenastu metrów piłkarze City zdążyli zaliczyć nie tylko trafienie Gabriela Jesusa po genialnej, idealnie zakręconej długiej piłce Vincenta Kompany’ego. Obili też słupek (konkretnie zrobił to Leroy Sane), zaliczyli zablokowany strzał Gundogana, a także dwa minimalnie niecelne Sterlinga i De Bruyne.
Dopiero ten gol otrzeźwił nieco piłkarzy Mauricio Pochettino, ale też sprawił, że Manchester City mając świetny wynik po prostu zaczął grać nieco bardziej zachowawczo. Podopieczni Guardioli byli świadomi, że mając Jesusa czy Sterlinga z przodu, są w stanie wykorzystać wyższe wyjście Spurs i zagrywać kolejne piłki za linię obrony. I wykorzystywali to skwapliwie kiedy tylko mogli. Mieli jedynie pecha, że Jesusowi piłka plątała się między nogami i parę razy zbyt wiele czasu zajęło mu zebranie się do wyjścia sam na sam z Llorisem, a Sterling marnował sytuację za sytuacją. Najlepszą – gdy z boku zagrywał Walker, piłkę przed siebie odbił Lloris, a skrzydłowy reprezentacji Anglii minął bramkarza Kogutów, położył Kierana Trippiera, a potem i tak dał się zablokować.
Było to tym bardziej niepokojące, że gdy do głosu nieco bardziej doszedł Tottenham, gola udało się zdobyć Eriksenowi. Gola dość przypadkowego, bo jego strzał blokował skutecznie Aymeric Laporte, ale piłka odbiła się później od nóg Duńczyka i wturlała się do siatki za plecami zaskoczonego takim obrotem spraw Edersona.
Ale Koguty nie poszły za ciosem. Harry Kane – poza podaniem do Eriksena w akcji bramkowej – był niewidoczny jak nie on. Erik Lamela nie dawał kompletnie nic w grze do przodu. Dele Alli kręcił kółeczka i zamiast próbować grać kombinacyjnie, irytował holowaniem piłki do momentu, gdy oblegali go trzej-czterej przeciwnicy.
Zamiast tego raz za razem piłki za plecy zdezorientowanego Davinsona Sancheza zagrywali gracze City. Ten musiał się ścigać z Jesusem, ze Sterlingiem i choć ci przeważali szybkościowo, z wymienionych wcześniej powodów nie udało im się pokonać Hugo Llorisa, stając z nim oko w oko.
Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Akcja bramkowa na 3:1 to właśnie dzieło Jesusa i Sterlinga. Pierwszy zamykał rzut rożny strzałem, który przed siebie zbił Lloris, drugi dobił piłkę tak potężnie, jakby chciał wyładować całą złość na niewykorzystane wcześniej okazje.
Guardiola i jego piłkarze mogą bowiem odetchnąć z ulgą. Przezwyciężyli krytyczny moment tego sezonu i wrócili na właściwe tory. Do mistrzostwa brakuje im już więc tylko jednej wygranej.
***
Tottenham – Manchester City 1:3
Eriksen 45′ – Gabriel Jesus 22′, Gundogan 25′ (k.), Sterling 72′
fot. NewsPix.pl