Są takie dni, że nie mam pojęcia co napisać, każdy temat wydaje się miałki, z każdej gazety wieje nudą. Kiedyś mówiono na to „sezon ogórkowy”. W takim okresie, wydarzeniem miesiąca może być nawet ślub piłkarza, kiecka panny młodej, nie wspominając o dziesiątkach fikcyjnych transferów, którymi zapycha się szpalty gazet. Ekscytujemy się sprawami, które nie mają najmniejszego znaczenia. Jak na przykład Wojciechem Fibakiem, do którego przyszła jakaś napalona młódka po prośbie. Nic mnie w zachowaniu tego żigolo nie szokowało (a już na pewno nie żaden z artykułów we „Wprost”), dopóki nie przeczytałem tekstu w magazynie „VIVA!”. Tam wzięli Fibaka w obronę, powstał ckliwe gówienko o tym, jak kocha swoje córki, dzwoni do mamy i jak pieli ogródek.
Wszystko fajnie, akurat do przeczytania na kiblu, dopóki nie zacytowano jakiegoś przyjaciela WF (przeklęte ostatnio inicjały) i dopóki nad cytatem nie zastanowił się autor artykułu.
Wojtek ma taką naturę, że chciałby, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Dlatego lubi ludzi poznawać ze sobą. Mówił, że skojarzył 30 par, i ja mu wierzę. Małżeństwo Ivana Lendla, którego poznał z młodziutką Samanthą, jest bardzo trwałe, dochowali się pięciu córek. Fakt, że wtedy miała 13 lat, a teraz ma 44. Z pewnością niektórzy tchórzliwi hipokryci się od niego odwrócą, będą udawać, że go nie znają. A potem, gdy wszystko przycichnie, znowu zaczną odwiedzać go w jego domach.
To się chyba nazywa „niedźwiedzia przysługa”. Ktoś chciał wziąć Fibaka w obronę i troszkę nie wyszło. Jeśli bowiem nasza salonowa gwiazda przyprowadziła 22-letniemu Lendlowi 13-letnią dziewczynkę, to oczy otwierają mi się bardzo szeroko. Dziwne to kojarzenie par, gdy chodzi o dziewuszkę, na dzisiejsze czasy, z gimnazjum. Jak to mogło wyglądać? Skąd Fibak wytrzasnął 13-latkę, faktycznie z jakiejś szkoły, gdy wracała w mundurku z lekcji plastyki? I skąd wiedział, że Lendl trzynastolatki szuka? A może to było nagłe zauroczenie, grom z jasnego nieba? Z twarzy słynny Ivan wygląda dość dziwnie, jakby nie do końca „teges”. Jeden z takich twarzowców, że gdybym go zobaczył w okolicach szkoły, to bym wezwał policję.
Nie za bardzo pojmuję te ciągoty, do dzieci, ale jeszcze bardziej nie pojmuję wszechobecnej hipokryzji, która pozwala przejść spokojnie obok faktu, że Roman Polanski jest zbiegiem z USA, oskarżonym o zgwałcenie 13-latki (swoją drogą, kolejna 13-latka i kolejna Samantha). Kiedy pedofil Krollop wychodzi z więzienia po odsiedzeniu kilku lat (ale jednak przedwcześnie), to robi się z tego aferę, a kiedy oskarżony o pedofilię Polanski przed więzieniem ukrywa się zagranicą i odwiedza festiwale filmowe, kiedy od polskiego ministra otrzymuje odznaczenie, to są to tylko zwykłe perypetie słynnego reżysera.
Jeśli coś mnie w Fibaku brzydzi, to jednak ta historia z Lendlem z „VIVY!”, a nie dęty temat z „Wprost”. Jak to się śmiesznie układa – przecież ci pierwsi chcieli go bronić, a drudzy atakować. Wyszło na odwrót.
Fibak zaraz wróci do Polski i dalej będzie udawał bogatego. Kolega ze światka tenisowego mówi o tym rzekomej fortunie pana Wojtka: – Znowu przyjedzie na jakiś turniej i poprosi, żeby kupić mu buty.
* * *
Z tematami nie tylko ja mam problem. Bożydar Iwanow w „Przeglądzie Sportowym” też chyba nie wiedział, co napisać w cotygodniowym felietonie, więc sklecił coś o tym, że to fajnie, iż Smuda wraca do Wisły. Bo będzie weselej. Gdyby Wisłę objął Paweł Zarzeczny byłoby jeszcze weselej, ale chyba nie o wzbudzanie wesołości w piłce nożnej chodzi. Mam wrażenie, że w Krakowie już i tak wszystkich brzuchy ze śmiechu bolą od oglądania Daniela Sikorskiego w akcji. I że już mają dość. Proszą o litość.
Stosując logikę proponowaną przez Iwanowa, to Lech powinien czym prędzej wrócić do Wojciecha Łazarka (ubaw po pachy), Legia do Janusza Wójcika (oj, działoby się), a Widzew mógłby dla odmiany wziąć Jacka Gmocha (wspaniałe konferencje, najlepiej połączone z prezentacjami audiowizualnymi).
Inny publicysta „PS” całkiem serio pyta, jak to jest, że dzisiaj Smuda już jest zły, a jeszcze niedawno był dobry. Chyba trzeba ludziom częściej przypominać, że ostatnie mistrzostwo Polski Franek zdobył w 1999 roku, czyli czternaście lat temu. To był czas, kiedy jeszcze Roman Kosecki zawodowo grał w piłkę, a nie piłkę przypominał, a FSO rozpoczynało produkcję samochodu Daewoo Matiz. Ktoś widział ostatnio Matiza?
Publicysta „PS” zapytałby: jak to jest, że wczoraj Matizy były w porządku, a dziś już nie? Tempus fugit – jak kiedyś Orest Lenczyk odpowiedział na pytanie, dlaczego przestał wystawiać jednego z zawodników.
* * *
Z drugiej strony, temat trenerów co i raz wraca na tapetę. Dzisiaj się okazuje, że Anastasi jednak nie jest taki mądry i w zasadzie nadszedł moment, gdy dziennikarze zajmujący się siatkówką zorientowali się, że znają się na tej dyscyplinie nawet lepiej od selekcjonera. W przypadku tego szkoleniowca faktycznie należałoby zapytać: nagle przestał być dobrym trenerem?
Moim zdaniem wciąż w sporcie za małą wagę przywiązuje się do farta. Jeszcze nigdy nie widziałem w gazecie nagłówku: „Wygrali, bo mieli farta”. Albo: „Zespół nędzy, wynik świetny”. Każda wygrana od razu tworzy legendy, trener zrobił to, zawodnik tamto, oczywiście jeden i drugi musieli przynajmniej otrzeć się o geniusz. Tymczasem często bywa tak, że – po prostu – stało się. Stało się i już, bez żadnych głębszych przyczyn. Przeciwnik nie trafił w bramkę, my trafiliśmy, ot, cała tajemnica. W taki mniej więcej sposób Roberto Di Matteo wygrał Ligę Mistrzów. Już nie wspominam o tym, że w półfinale Messi walnął z karnego w poprzeczkę, raczej warto rzucić okiem na sam finał, w którym Bayern sprawił, że Chelsea nie istniała. Ale Anglicy mieli farta, a Bayern pecha. Tylko tyle i aż tyle.
Dzisiaj Di Matteo nie ma pracy. Kiedy wygrywał Ligę Mistrzów był dobry, a kiedy odpadał w fazie grupowej pół roku później to już był słaby? Ot, raz fala poniosła, raz podtopiła. Kiedyś Carlo Ancelotti pierwszą połowę finału LM wygrał 3:0, a drugą przegrał 0:3, chociaż nie wydaje mi się, by w przerwie odebrano mu uprawnienia szkoleniowe.
Oczywiście, że od trenera sporo zależy, dodatkowo na tym jak na każdym innym rynku są absolutni mistrzowie w swoich fachu, jak i zatruwający życie innym nieudacznicy. Jednak zwykły fart znaczenie ma niewiele mniejsze (o ile w ogóle mniejsze) niż rozsądny szkoleniowiec.
* * *
Natrafiłem na artykuł – znowu „PS” – że polscy trenerzy są najgorsi w Europie, ponieważ nie pracują w zagranicznych klubach. Wyjątkowe spłycenie tematu. Zaczyna się tak…
W dwudziestu najlepszych ligach Europy nie pracuje ani jeden polski trener. Drużyny powierzono przedstawicielom krajów jeszcze bardziej zacofanych piłkarsko niż Polska: Litwinowi (Aurelijus Skarbalius w Bröndby), Macedończykowi (Toni Savevski w Omonii Nikozja), Słoweńcowi (Darko Milanić w Sturmie Graz), Czarnogórcowi (Miodrag Boپović w FK Rostow), Białorusinowi (Leonid Kuczuk w Lokomotiwie Moskwa) czy Gruzinowi (Szota Arweładze w Kasimpasie), a nawet Luksemburczykowi (Jeff Saibene w Sankt Gallen). Polakowi nie.
Moim zdaniem na rynku europejskim można wypromować się na dwa sposoby. Pierwszy: należy odnieść sukces na własnym rynku, później lekko nastraszyć Europę. Trudno jednak odnieść międzynarodowy sukces, z takimi zawodnikami, jacy są dostępni w Polsce (przypomnę, że piłkarzem roku ligowcy wybrali Demjana), i w takich warunkach (trenerzy szybko zwalniani, bez wpływu na politykę transferową, bez możliwości wydawania pieniędzy). Trzeba liczyć na fart. Kiedyś ten fart nadejdzie, ktoś psim swędem awansuje do Ligi Mistrzów, jak Ł»ilina. Drugi sposób: trzeba być rozpoznawalną w danym kraju personą, tak jak np. Zbigniew Boniek był rozpoznawalny we Włoszech, więc pozwolono mu poprowadzić klub w Serie A.
Gdyby osobno przeanalizować każde z przytoczonych w artykule „PS” nazwisk, to zazwyczaj musielibyśmy mówić o wariancie numer dwa…
Litwin Skarbalius w Broendby występował przez 10 lat, rozegrał w blisko 200 meczów dla Broendby.
Macedończyk Savevski występował przez 12 lat w AEK Ateny, więc dano mu tę drużynę przez moment przeprowadzić, a trenerzy z Grecji często lądują na Cyprze.
Słoweniec Milanić grał w Sturmie przez 7 lat, rozegrał 190 meczów.
Gruzin Arwaładze grał i w Holandii, i w Turcji. Pierwsze kroczki trenerskie pozwolono mu wykonać w tym pierwszym kraju, pierwszy duży krok – w drugim.
Luksemburczyk Saibene całą zawodową karierę piłkarską spędził w Szwajcarii i tam w sposób naturalny został też trenerem.
W tekście pada też nazwisko Serba Ivana Jovanovicia, który do niedawna pracował na Cyprze. Ale jak się tam znalazł? Identycznie jak Savevski – przez wiele lat grał w lidze greckiej, zadomowił się w tym kraju, został trenerem, a że sobie nie poradził, to go odpalili na Cypr.
Niewielu naszych piłkarzy grało przez długie lata w innym kraju, niewielu się w „drugich ojczyznach” osiedliło na dobre, dlatego niewielu będzie gdziekolwiek zagranicą pracować. Taki Krzysztof Warzycha spełnia wszystkie warunki, by dostać drużynę do potrenowania, ale widocznie się do tego nie nadaje, skoro Grecy mu żadnej poważnej nie dali. Co ma jednak Warzycha wspólnego z tzw. polskimi trenerami? Nic. Wałdoch zagnieździł się w Gelsenkirchen, ale on chyba w ogóle nie ma ambicji, by bawić się w trenerkę na poziomie Bundesligi. Komornicki dlaczego co chwilę ma robotę w Szwajcarii? Nie dlatego, że jest lepszy od tych polskich trenerów, którzy propozycji z tego kraju nie dostają. Po prostu tam mieszka. Następnym polskim szkoleniowcem, który może dostać szansę prowadzenia drużyny w innym państwie mógłby być albo Jan Urban, albo Tomasz Hajto. Ze względu na swoją przeszłość. Dlaczego Kasperczak rozpoczął karierę trenerską we Francji? Ponieważ właśnie we Francji zakończył piłkarską.
Trenerowi z polskiej ligi niezwykle trudno jest wyjechać do innej ligi, zwłaszcza że coraz mniej lig płaci lepiej od polskiej, więc i nie ma palącej potrzeby. Nie jesteśmy krajem niemiecko albo francuskojęzycznym, więc w sposób naturalny pojawia się dodatkowa bariera (możliwa do przeskoczenia, ale jednak bariera). Na rynku ciasno, o każdą posadę trwa walka. I w każdym kraju jest ktoś znany lepiej, sprawdzony, swój. Nawet jeśli obcokrajowiec, to jednak swój. Jak Skarbalius w Danii, Milanić w Austrii czy Saibene w Szwajcarii.
ٻaden to wyznacznik klasy.