„Bęben maszyny losującej jest pusty, następuje zwolnienie blokady…” – dzisiaj w Pjongczangu w wielu momentach odległości równie dobrze mógł losować Ryszard Rembiszewski w studio Lotto. Ale mimo tego cyrku, po pierwszej serii i tak było kosmicznie pięknie, bo prowadził Stefan Hula przed Kamilem Stochem. Ostatecznie skończyliśmy jednak z niczym, a złoto na normalnej skoczni zawiśnie na szyi Niemca Andreasa Wellingera. Co tu dużo gadać, mamy kaca.
Ten konkurs będzie pamiętany latami. Z jednej strony jako zaprzepaszczona szansa na wielki wynik, z drugiej jako karykatura sportu, w którym możesz być w formie, ale i tak w każdej chwili możesz dostać kopa w dupę od pogody. Wprawdzie na podium nie skończył dziś żaden szaraczek, któremu akurat powiało – ostatecznie złoto wziął Wellinger, srebro Johann Andre Forfang, a brąz Robert Johansson – ale nie było mowy o sprawiedliwej rywalizacji.
Jak niezwykle przytomnie zauważył komentujący skoki w Weszło FM Mietek Mietczyński, „jest to sport nieprzewidywalny”. Wredna pogoda była scenariuszem, którego obawialiśmy się najbardziej. I długo niestety wiało jak chciało. Obie serie ślimaczyły się w nieskończoność, a zawodnicy dostawali prawie odleżyn czekając na belce startowej na zielone światło. Na skoczni w ruch poszły nawet… koce, którymi otulano zawodników. Na najważniejszej imprezie czterolecia skoczkowie marzli pod kocami… Gorzkim podsumowaniem tej farsy był widok niektórych kibiców, którzy olali drugą serię i po prostu sobie poszli.
Mimo tego kabaretowego klimatu, po pierwszej serii byliśmy w kosmosie. Nasi – z wyjątkiem Dawida Kubackiego, który nie wszedł do drugiej serii – wylosowali akurat dobre warunki. Po bombowym skoku na 111 m po pierwszej serii sensacyjnie prowadził Stefan Hula, drugi po zaliczeniu 106,5 był Kamil Stoch. Kto by uwierzył w coś takiego przed konkursem! W serii finałowej tak różowo już jednak nie było. Szczególnie Stoch już nie wylosował szczęśliwego numerka pogodowego. Niby skoki naszych były dobre (105,5 m), ale taki Wellinger z Johannsonem przylutowali po 113,5 m i było po balu. Czwarty Stoch, piąty Hula. Fuck. Na dziewiętnastym miejscu skończył z kolei Maciej Kot.
Najbardziej szkoda Huli. Znacie nas, rzadko uderzamy w pompatyczne tony, ale do cholery, przecież to mogła być jedna z najpiękniejszych historii w polskim sporcie. Gość, który jeszcze nie tak dawno pałętał się w Pucharze Kontynentalnym i był przez część kibiców wyśmiewany, że jest nielotem, stanął przed wielką szansą na mistrzostwo olimpijskie. Mistrzostwo olimpijskie! Mamy bardzo dużą wyobraźnię, ale to, co było chwilę temu na wyciągnięcie ręki, nawet dla nas byłoby trudne do ogarnięcia. Niestety, Stefan podzielił los Dmitrija Wasiliewa, który podczas igrzysk w Turynie w 2006 r. też sensacyjnie prowadził na półmetku na normalnej skoczni, ale został bez medalu.
W ostatnich dniach wokół polskich skoczków był pompowany nie tyle balon, co wielki sterowiec. Właśnie z hukiem spadł na ziemię. Konkurs na dużej skoczni za tydzień. Miejmy nadzieję, że chłopaki zdążą się pozbierać.