Wszystko schludnie wyłożone kafelkami, na korytarzu antyramy ze zdjęciami najlepszych polskich zawodników minionej dekady, Jerzego Dudka, Jacka Krzynówka i wielu innych, przede wszystkim z ekipy „mundialowej” z 2002 roku. Sam stadion wymalowany w barwy czerwono-biało-niebieskie, wszędzie herby i oczywiście liczne napisy: Pośród nich jeden, tuż nad boiskiem, chyba ważniejszy od pozostałych: „Gryf naszym klubem, Słupsk naszym miastem”. Jak się później miało okazać, to motto nie jest i nigdy w tym miejscu nie było jedynie pustym frazesem.
Niemal od progu powitał nas wiecznie uśmiechnięty prezes. Facet, którego pamiętaliśmy z nieco innych miejsc, niż klubowe gabinety. – Przepraszam za bałagan – zaczął, choć wszystko w klubie lśniło i błyszczało. – Co was tutaj właściwie sprowadza? – zapytał nas 33-krotny reprezentant Polski, uczestnik, pierwszego po szesnastu latach absencji, mundialu z udziałem polskiej kadry. Słupszczanin. Człowiek z Gryfa. Paweł Kryszałowicz.
Jedna wielka rodzina
Odpowiedź na jego pytanie: „sprowadza nas tu były kadrowicz, który dość nieoczekiwanie zasiadł w fotelu prezesa” byłaby częściowo prawdziwa, ale niepełna. Im więcej bowiem czytaliśmy o Gryfie, im więcej rozmów na jego temat przeprowadziliśmy, tym bardziej upewnialiśmy się, że to klub zasługujący na uwagę nie tylko dlatego, że po latach wrócił do niego „Kryszał”. Raczej dlatego, że „Kryszał” jest jedynie wierzchołkiem prawdziwej góry lodowej. – Trenerem jest wprawdzie Grzesiu Wódkiewicz, mój znajomy z czasów Amiki, a nie z Słupska, ale dalej mamy asystenta Grzesia Bednarczyka, wychowanka klubu, kierownikiem jest Olek Trawiński, grał w Gryfie kopę lat, potem jest trener drugiego zespołu, Arek Stolarczyk, wychowanek klubu, zespół junior „A” prowadzi Michał Mikulski, wychowanek Gryfa, junior „B”, Adam Pietras, też wychowanek… – prezes klubu wymienia z pamięci trenerów i ma duże problemy, by znaleźć jakiegokolwiek spoza Słupska, spoza Gryfa. Od samej góry, po najmłodszych dzieciaków, trenują szkoleniowcy z klubem i miastem związani od lat. Sam prezes?
– Wychowałem się jakieś 300 metrów stąd, pochodzę z rodziny, która od zawsze była związana z klubem. Grał tu mój śp. tato, grał wujek, kuzyn, brat. To przechodzi z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie – mówi Kryszałowicz, a na potwierdzenie jego słów pokazuje zdjęcia drużyny juniorskiej, z której uśmiecha się jego syn, Dawid. – Czemu tu wróciłem? Chciałem zatoczyć koło, skończyć w tym miejscu w którym zacząłem, a że zdrowie nie pozwalało już za bardzo na grę wyżej… – wspomina Kryszałowicz, który trafił do Gryfa jeszcze za czasów piątej ligi. Powrócił na łono rodziny, bez dwóch zdań. Wędrując po klubie dorwaliśmy wspomnianego wcześniej Grzegorza Bednarczyka, który zaczynał grę w piłkę razem z „Kryszałem”. – Znamy się od porodówki i to nie jest żadna przesada – obaj zaznaczają na wstępie.
Kolejności przychodzenia na świat nie potrafi bowiem ustalić nikt. Bracia Paweł i Piotr Kryszałowicz urodzili się minuta po minucie, ale według Bednarczyka nie mogli nigdy ustalić kto jest starszy, gdy po sprzęt, czy do środka w grze w „dziadka” musiał być oddelegowany młodszy z nich. Bliźniacy migali się jednak od obowiązków najmłodszego, gdy w pobliżu był Bednarczyk. Młodszy o… jakieś 10 minut. – Ja urodziłem się dwudziestego czwartego, tuż po północy, oni dwudziestego trzeciego, dosłownie za pięć dwunasta – wspomina z rozbawieniem Bednarczyk. Tak jak we trzech przyszli na świat – tak i we trzech przeszli wszystkie poziomy w Gryfie. Dla Pawła jednak wkrótce Słupsk stał się zbyt ciasny. Najsłynniejszy wychowanek tego klubu pojechał robić międzynarodową karierę, brat oraz Bednarczyk pozostali w rodzinnym mieście. Ten ostatni grał tu praktycznie bez przerwy, w końcu stając się rekordzistą w liczbie występów i goli. Czy kogokolwiek dziwi, że ta rodzinka nadal stanowi o sile Gryfa, już nie na boiskach, ale właśnie tworząc trzon organizacyjny?
Im dalej w las, tym więcej podobnych historii z rodzinnymi więzami w tle. Idziemy na korytarz, gdzie w osobnych gablotach znajdują się informacje o rozgrywkach drużyn juniorskich. – Tu mój syn. Tu syn trenera Bednarczyka. Tu trener Wanat i jego syn – wylicza Kryszałowicz, tak jakby Gryf od zawsze tworzyło pięć, czy sześć słupskich rodów, które wysyłały do klubu całe pokolenia, tworząc unikalną dynastię. Jedna wielka rodzina. To chyba słowo-klucz w przypadku tej historii. Drugi motyw przewodni? Profesjonalizm.
Po pierwsze – pralka!
– Może to się wydać dziwne, ale pierwszą rzeczą o której pomyślał Paweł przychodząc tutaj była… pralka. Mówił, że musimy koniecznie kupić pralkę, od tego wszystko się zaczyna, żeby każdy kto tu gra, nawet nie dostając pieniędzy, wiedział, że jest członkiem profesjonalnego klubu i o pewne podstawy martwić się nie musi – tłumaczy Grzegorz Bednarczyk, czyli człowiek, który w Gryfie spędził całe życie. – Nie zabierasz ciuchów do domu, nie zastanawiasz się, czy w porę wyschną, czy się dopiorą. Strój czeka na ciebie w szatni, tak jak powinno być w każdym profesjonalnym klubie.
Istotnie, wejście do szatni Gryfa robi spore wrażenie. Zazwyczaj gdzieś między czwartym, a piątym poziomem rozgrywkowym budynki klubowe i przebieralnie stanowią mieszankę pustostanu zamieszkanego przez satanistów oraz schronu przeciwatomowego (choć możemy się mylić, ten poziom poznaliśmy dogłębnie jedynie w województwie łódzkim, stąd obraz może być nieco zafałszowany). W Słupsku zaś wita nas przestronne pomieszczenie z tonami sprzętu i „specjalnością zakładu”. Sporym regałem, na którym każda półeczka jest opatrzona imieniem i nazwiskiem oraz całym klubowym dobytkiem danego zawodnika. Drobiazg, nawet nie kwestia finansowa, ale wyłącznie nieco dobrych chęci, a kompletnie zmienia postrzeganie miejsca. Do tego w osobnym pokoju wspomniana pralnia, która dba o stroje wszystkich roczników, od trampkarzy, po seniorów. W życiu nie wpadlibyśmy na to, że taka pierdoła może cokolwiek zmienić, ale… to naprawdę działa. – Chłopaki mogą się chociaż przez chwilę poczuć, tak jak w profesjonalnym klubie. Szkoda że im momentami brakuje, nawet tego podstawowego profesjonalizmu – przyznaje Kryszałowicz, który w tym momencie ma najmłodszy zespół w lidze. – Jest jeden chłopak w wieku 25 lat, jeden rok młodszy, reszta to właściwie młodzieżowcy, albo chłopcy, którzy ledwo skończyli wiek młodzieżowca.
Drastyczne odmłodzenie nie wynika wyłącznie z napływu coraz to nowych, utalentowanych wychowanków. Nie ma co zaklinać rzeczywistości – w Gryfie brakuje pieniędzy. – Dzisiejsi młodzi chłopcy trochę odwrócili myślenie i najpierw oczekują, a dopiero później chcą coś od siebie dać. „Jakbym zarabiał tyle co Ronaldo, to bym grał jak Ronaldo”. Nie! Ty musisz najpierw coś pokazać, zagrać, a potem się ubiegać o zarobki. Tymczasem teraz ludzie na trzecim, czy czwartym poziomie rozgrywek mają zamiar żyć wyłącznie z piłki, zarabiając takie pieniądze, na które w normalnych warunkach trzeba naprawdę solidnie zapracować – narzeka „Kryszał”, który akurat pertraktacje finansowe na linii prezes – zawodnicy doskonale przerobił podczas własnej kariery zawodniczej. Pytamy go, czy ciężko było mu przejść na drugą stronę barykady w tym odwiecznym sporze między piłkarzami, a działaczami. – To trochę zabawne, bo chłopaki próbują ze mną tych zagrywek, które ja już bardzo dokładnie poznałem wcześniej, a niektórych sam używałem. Pod tym względem jest mi dużo łatwiej – uśmiecha się były reprezentant Polski. Potem dodaje już na poważnie: piłkarze Gryfa mogą liczyć na pomoc w znalezieniu pracy, a po wyrobieniu ośmiu godzin przyjść na trening. – Chciałem to zrobić profesjonalnie, ale młodzież chyba nie do końca dorosła do profesjonalizmu. I pewnie jest to problem nie tylko w Słupsku. Bronimy się tym, że przyszły do nas komputery, przyszły do nas konsole, ale przecież na Zachodzie też to wszystko mieli, i to o wiele wcześniej, a jakoś potrafią mimo to szkolić dobrych zawodników – zauważa Kryszałowicz.
W Gryfie za szkolenie są odpowiedzialne właściwie trzy podmioty – szkółka należąca do prezesa, która przyjmuje już kilkuletnich kajtków, stowarzyszenie KS Gryf Słupsk, które szkoli ich do wieku juniora starszego oraz spółka Gryf Słupsk angażująca ukształtowanych chłopaków do gry w V-ligowych rezerwach, a następnie również w pierwszym zespole. – Problem polega też na braku ambicji – dodaje trener Grzegorz Bednarczyk. – Chłopcy wolą zarobić kilkaset złotych więcej, grając ligę, czy nawet dwie ligi niżej. Myślą sobie, że tam mniejsza rywalizacja, będzie łatwiej, pewnie i więcej goli wpadnie, do tego te finanse. Co my mamy na to poradzić…
Chciałoby się dopowiedzieć – w takich sytuacjach nie tylko pralka, ale i cała pralnia chemiczna nie wystarczy. Gdy w sąsiedztwie ma się choćby Drutex i należącą do bogatej firmy Bytovię Bytów, albo… zespół z Potęgowa, którego nazwy nie zdołaliśmy zapamiętać. – Chłopcy idą tam do tego Potęgowa, ale jednocześnie niszczą sobie nadzieję na cokolwiek lepszego. Z taką mentalnością pewnego poziomu nie przeskoczą, skoro wolą grać kilka poziomów niżej wyłącznie ze względu na finanse. Pomijając, że – nikomu nie uwłaczając – gdy skończą się tam pieniądze sponsorów, skończy się i klub. To nie to co Gryf, który czy w trzeciej, czy w piątej, albo szóstej lidze zawsze będzie istniał, ze względu na tradycje, wrośnięcie w historię miasta, czy kibiców – zaznaczają Kryszałowicz i Bednarczyk.
Miasto. Można je chyba określić, jako kolejny z problemów słupskiego futbolu.
Zazdrość, zawiść, zamiast starać się mieć więcej
Właściwie to był pierwszy bodziec, który skłonił nas do zainteresowania się Gryfem. Obszerne artykuły i analizy, a wręcz prowadzone na łamach prasy targi dotyczące miejskich dotacji na rzecz klubu. Kryszałowicz narzekał wówczas na niedotrzymywanie obietnic, prezydent miasta oraz jego doradcy i podwładni sugerowali z kolei niegospodarność, czy bałagan w dokumentacji. Tak naprawdę cała afera rozbija się chyba jednak o coś zupełnie innego…
Kryszałowicz przyznaje otwarcie, nie tylko w rozmowach z nami – z miastem jest mu nie po drodze. A może raczej klub, nie leży przy drodze miasta. Według słów prezesa, żaden z polityków jak dotąd nie pofatygował się na mecz, nie wspominając o odwiedzeniu stadionu poza rozgrywkami.
Czy mając za sobą taką karierę zawodniczą, jest panu łatwiej prowadzić klub, czy wręcz przeciwnie, to utrudnia kontakty z politykami chociażby? Wiadomo, że współpraca z władzami miasta nie układa się najlepiej…
W swoim mieście ciężko o szacunek wśród polityków. Swoich ludzi, ludzi ze Słupska zwyczajnie się nie szanuje. Takie mam wrażenie, politycy sądzą, że ja tu jestem na co dzień, i tak siedzę w tym klubie, więc po co w jakikolwiek sposób pomagać. Ale nie zależy mi na szacunku tych ludzi, prezydentem, czy radnym się tylko bywa. Minie rok, czy dwa, kadencja, może dwie kadencje i o tych ludziach wszyscy zapomną. Sława w sporcie wygląda inaczej, ja sam na nią ciężko pracowałem, a nie poszedłem do wyborów, gdzie po roku ktoś może mnie zmienić.
Czuje się pan pomijany przez miasto?
Na pewno mógłbym od siebie dać trochę więcej, przyczynić się bardziej do promocji miasta, do tworzenia jakiegoś wizerunku, zupełnie nieodpłatnie, po prostu wykorzystując to, że jestem w jakiś sposób rozpoznawany, że mam coś do przekazania młodym dzieciakom. Zresztą i tak jestem zapraszany do szkół, gdzie zawsze spotykam się z dobrym przyjęciem, zupełnie odwrotnie, niż w Urzędzie Miasta, bo tam chyba nie jestem mile widziany. Ale trudno żebym się tym przejmował. Trochę boli, że częściej ściąga się mnie do Koszalina, czy Gdańska, bo wiadomo, że wywodzę się stąd, ale nic z tym nie zrobię. Moim zdaniem to zwykła zawiść i zazdrość.
Może zazdroszczą Amber Cupu, który w ostatnich latach jest chyba najgłośniejszym wydarzeniem w tym mieście?
Po tegorocznym turnieju myślę, że wreszcie niektórym w Urzędzie Miasta otworzyły się oczy, bo wyglądali na zaskoczonych listą osób, które tu do nas przyjechały. To są ludzie, którzy zawojowali świat, którzy przyciągają kibiców, cieszą się dużą sympatią i popularnością. Na moje zaproszenie stawili się na przykład koledzy z reprezentacji, za co zresztą im bardzo dziękuję, Jurek Dudek, Jacek Krzynówek. Do tego szalikowcy, którzy tłumnie odwiedzają halę, tylko z jednego powodu. Bo gra tu ich ukochany Gryf Słupsk. Co do tej zazdrości – był u mnie jeden znajomy, też prezes klubu. Powiedział mi bardzo miłe słowa: „wiesz czego ci zazdroszczę? Nie boiska, boisko się wybuduje, zazdroszczę ci pasji. Ł»e tu jesteś, tyle w to wkładasz, tyle poświęcasz”. Miasto tego wszystkiego nie dostrzega, umywa ręce od problemów klubu. A przecież to im powinno zależeć, by młodzież miała gdzie trenować, gdzie się rozwijać – wkrótce nie będzie miała takich miejsc, bo dotacje są obcięte nie tylko na Gryf, ale i na inne sporty, także bardzo dobrą drużynę koszykówki.
Może to takie przełożenie stosunków w klubach, gdzie wychowanków traktuje się zazwyczaj trochę po macoszemu? On jest nasz, więcej przyjmie, więcej zrozumie, nie trzeba się tym przejmować?
Możliwe, wiedzą, że tutaj w grę wchodzą też moje sentymenty, skoro Paweł jest w tym klubie ileś lat, zawsze sobie radził to i teraz sobie poradzi. A tu trzeba szukać pomocy i współpracy. Jasne, ja jestem prezesem, ktoś może sądzić, że jestem nieudolny, ale no nie da się znaleźć potężnych sponsorów. Nie przy takim stosunku miasta, także wobec przedsiębiorców, którzy też mają strasznie pod górkę.
***
Kasa, misiu, kasa
O co cała awantura z miastem, prezydentem i innymi lokalnymi politykierami? Przede wszystkim o obietnicę dotacji, która wylądowała tam gdzie 98% wszystkich politycznych zapewnień. – Już nawet nie chodzi o brak pieniędzy z samorządu, bo jeśli od początku wiedzielibyśmy o tym, że tych dotacji nie będzie, nie mielibyśmy pretensji. Prezydent jednak obiecywał nam pieniądze, były przygotowane określone kwoty, my budowaliśmy budżet z ich uwzględnieniem, tymczasem okazało się, że ktoś się przeliczył – tłumaczy „Kryszał”, który otrzymał kilka mocnych ciosów po uszach w związku z całym zamieszaniem. Sugerowano, że Gryf nie potrafi się rozliczyć, przejada pieniądze, ponadto miejscy urzędnicy wskazywali na różne uchybienia proceduralne. – O tym, jacy oni są zorientowani niech najlepiej świadczy fakt, że chcieli nam przesunąć dotację na marzec, bo przecież w styczniu i lutym się nie gra ligi, więc nie potrzeba pieniędzy – tłumaczy Kryszałowicz, który co jakiś czas prostuje na łamach lokalnej prasy wszystkie zarzuty. – W takich sytuacjach prezydent powinien wyjść do nas, powiedzieć: panowie, robiłem co mogłem, starałem się, ale nie wypaliło, przepraszam. A nie szukać ścieżek, by móc nas w jakiś sposób obrażać – mówi były reprezentant Polski. Chcieliśmy sprawdzić, jak wygląda to z drugiej strony, ale ignorancja polityków poraża. Poza absurdalnym przesunięciem dotacji na marzec, bo „w zimę się nie gra”, miasto błysnęło zarzutami o wyprowadzanie pieniędzy z klubu przez „Kryszała”, który… sam wpakował w Gryf sporo prywatnych pieniędzy. Przesypywanie kasy z jednej kieszeni do drugiej z narażeniem na szwank reputacji swojego nazwiska? Cóżâ€¦
– Miasto może nie przeszkadza, ale na pomocną dłoń nie można liczyć już od wielu lat. Różne mieliśmy okresy, lepsze, gorsze, ale tak źle jeszcze nigdy nie było – twierdzi Bednarczyk. – Widać w tych działaniach miasta brak konsekwencji, nie możemy korzystać z niektórych boisk, murawa, którą faktycznie położono z publicznych pieniędzy, jest sztuczna, więc tak naprawdę nie powinno się jej używać, gdy już stopnieją śniegi. Do tego to wieczne zwlekanie z dotacjami – narzeka asystent trenera i wieloletni napastnik słupskiego klubu.
Gryf jest więc póki co jedynie potencjałem, szansą na przyszłość. Szlify Kryszałowicza widać na każdym kroku – od tej będącej pewnym symbolem pralki, przez profesjonalnie złożone foldery reklamowe, próby podjęcia współpracy z Lechią Gdańsk, z innymi klubami, reformy mające na celu stworzenie profesjonalnej Akademii Piłkarskiej, szkółkę dla najmłodszych, ujednolicone szkolenie w każdym zespole, ściąganie ludzi związanych z klubem nie tylko finansami, ale i uczuciem. Brakuje tylko dwóch rzeczy: wyniku sportowego, bo Gryf złożony z młodzieży aktualnie jest głównym kandydatem do spadku oraz pieniędzy, także tych będących owocem wsparcia od miasta.
– Pamiętam jak byliśmy jeszcze z Pawłem młodzi i gospodarzem obiektu był pan Wacek. Pan Wacek zawsze po treningu krzyczał: „5 minut gorąca”, a my w dziesięciu pakowaliśmy się pod ten jeden, czy dwa prysznice. Część oczywiście zdążyła się wymyć, ale jeden chłopak nie raz i nie dwa musiał latać „panie Wacku, jeszcze chociaż chwilę!”. Teraz już takich sytuacji nie ma, szatnia jest oczywiście zupełnie inna, ciepła woda jest na stałe – wspomina Bednarczyk. – Ale kto wie. Może i my będziemy musieli niedługo na nowo krzyczeć: „5 minut gorąca!”.
JAKUB OLKIEWICZ



