Barcelona w półfinale Pucharu Hiszpanii. Brzmi jak oczywistość, norma, nic nowego – tym razem jednak trzeba było najeść się odrobiny wstydu, żeby później zmobilizować i zagrać na oczekiwanym poziomie. Piłkarze Ernesto Valverde dopiero w rewanżu przypomnieli Espanyolowi, kto rządzi na katalońskim podwórku i wygrali z taką łatwością, jakby pierwszego meczu w ogóle nie było. Wynik 2:0 sugeruje, że sprawa awansu była na ostrzu nożna, że mieliśmy emocje do samego końca, ale nic z tych rzeczy.
Przypomnijmy: przed tygodniem Los Pericos uzyskali sensacyjne 1:0, a Blaugranie nie wychodziło absolutnie nic – Leo Messi zawiódł nawet przy rzucie karnym. Barcelona przegrała wtedy po raz pierwszy od 29 spotkań, z kolei Espanyol doczekał się derbowego zwycięstwa po dziewiętnastu meczach oczekiwania. Tylko te dwa fakty pokazywały, do jak niecodziennego wydarzenia wówczas doszło.
Ze skali wyczynu swojej drużyny zdawał sobie sprawę trener Quique Flores. Normalnie przy takiej zaliczce raczej nie mówi się przed rewanżem „zakładamy, że wygranie tego dwumeczu nie jest niemożliwe”. On jednak dobrze wiedział, jak trudna przeprawa czeka jego zawodników, zwłaszcza że przeciwko nim były również liczby z przeszłości. „Barca” w historii swoich dwumeczów w Pucharze Króla dwunastokrotnie musiała odrabiać jednobramkowe straty i tylko raz – 36 lat temu – jej się to nie udało.
Pomny lekcji sprzed paru dni Valverde tym razem wystawił najcięższe armaty. Nie było już dawania szans zawodnikom typu Lucas Digne, Denis Suarez czy Carles Alena, który w trwającym sezonie Primera Divsion nie zagrał jeszcze ani razu. Valverde zachował tylko tradycję w bramce (jak zawsze w krajowym pucharze bronił Jasper Cillessen) i postawił na grającego rzadziej Aleixa Vidala, dla którego być może był to ostatni występ w barcelońskiej koszulce (poważnie interesują się nim Roma i Fiorentina). Jeśli faktycznie tak będzie, Vidal pożegnał się w bardzo dobrym stylu, bo asystował Luisowi Suarezowi na 1:0 i miał spory udział przy drugiej bramce, gdy pressingiem zmusił dwóch rywali do błędu, a Messi z pomocą rykoszetu trafił do siatki sprzed pola karnego.
Niektórzy na pewno robili sobie nadzieje na dużo emocji, ale Barcelona od samego początku sprawiała wrażenie drużyny absolutnie przekonanej o odniesieniu zwycięstwa w odpowiednich rozmiarach. Trudno się dziwić, skoro w tym sezonie – licząc wszystkie fronty – jedynie Celta Vigo nie przegrała na Camp Nou, za to Espanyol na wyjazdach wygrywa od święta (raz w lidze, raz w pucharze). Gospodarze nie stwarzali sytuacji za sytuacją, jednak w pełni kontrolowali przebieg wydarzeń. Dwie sytuacje, dwa gole i do widzenia. Espanyol był tak bezradny w ofensywie, że aż litość brała. Prędzej ze słynnej doniczki Michała Probierza wyrosłaby sekwoja, niż goście tego dnia doszliby do stuprocentowej okazji. Jeżeli mieli to zrobić, to w 82. minucie, ale nawet gdy Leo Baptistao uniknął spalonego na skrzydle, to i tak nie potrafił dokładnie podać do Gerarda Moreno.
Zgodnie z oczekiwaniami w Barcelonie zadebiutował Philippe Coutinho. Kibice Blaugrany starali się go wesprzeć i na zagrania byłego pomocnika… Espanyolu za każdym reagowali entuzjastycznie, nawet jeśli chodziło o podanie do tyłu. Brazylijczyk szybko miałby asystę, gdyby Luis Suarez czysto trafił w piłkę po jego zagraniu. Pau Lopez zdołał to obronić, podobnie jak dobitkę będącego w jeszcze bardziej komfortowym położeniu Ivana Rakiticia. Później głową w słupek strzelił Messi, który drugi raz drogę do siatki powinien znaleźć jeszcze przed przerwą, gdyby minimalnie spudłował będąc w polu karnym.
Tradycyjnie nie nadążali hiszpańscy sędziowie. Mateu Lahoz już w pierwszych minutach karał żółtymi kartkami za pierdoły, by później tak samo wycenić brutalny faul Sergio Garcii na Suarezie.
„Barca” zmęczyła się tyle, ile musiała i ani odrobinę więcej. Gdyby nie debiut Coutinho i pożegnanie Mascherano, moglibyśmy nawet stwierdzić, że był to mecz bez większej historii.