Reklama

„Hanni! Leeeeć!”

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

03 stycznia 2018, 14:22 • 8 min czytania 17 komentarzy

Jakaż to ironia losu. Przed nim w historii Turnieju Czterech Skoczni było siedmiu zawodników, którzy wygrali pierwsze trzy konkursy, ale w ostatnim nie wytrzymywali presji. Ciśnienie to wytrzymał natomiast człowiek, który już wtedy zaczął sypać się psychicznie. Półmetek tegorocznej edycji, zdominowanej przez Kamila Stocha, to dobra okazja, żeby przypomnieć kulisy słynnego turnieju z sezonu 2001/2002, który był dla Svena Hannawalda momentem największej chwały i zarazem początkiem końca kariery.

„Hanni! Leeeeć!”

– Był taki wychudzony, że tylko szedł na skocznię, skakał i nic poza tym. Nie miał raczej kontaktu z innymi zawodnikami, pamiętam go jako zamkniętego w sobie – wspomina Tomasz Pochwała, który znalazł się w składzie biało-czerwonych na tamten turniej.

***

14 milionów. Tyle osób śledziło w niemieckiej telewizji konkurs w Bischofshofen, kiedy Sven Hannawald jako pierwszy skoczek w historii zapewnił sobie triumf w turnieju wygrywając wszystkie cztery konkursy.

Według niektórych źródeł to więcej, niż przyciągnął tam przed telewizory nawet finał Ligi Mistrzów, w którym Bayern Monachium pokonał Valencię.

Reklama

***

Niemiecko-austriacki turniej w sezonie 2001/2002 miał tak naprawdę jednego faworyta – Adama Małysza. Polak, zanim przyjechał do Oberstdorfu, wygrał od listopada aż sześć z dziewięciu konkursów indywidualnych. Hannawald był jednym z nielicznych, którzy potrafili wtedy dobrać mu się do skóry. Niemiec, wówczas aktualny mistrz świata w lotach, wygrał z nim w Titisee-Neustadt. Mimo to media nad Renem podczas inauguracji 50. TCS większe szanse dawały Martinowi Schmittowi, który w ostatnich trzech latach wygrywał w Oberstdorfie.

Ulubieniec Niemców kończy jednak ten konkurs dopiero na 19. miejscu. Zadyszkę formy łapie też Małysz, który jest piąty. Hannawald natomiast rezygnuje z udziału w kwalifikacjach, pokonuje w parze Andreasa Widhölzla, dwa razy odpala po 122 m i nie pozostawia rywalom złudzeń. Drugi Martin Höllwarth traci do niego osiem punktów.

– To było mimo wszystko spore zaskoczenie, ponieważ przed samym turniejem nie prezentował aż takiego wysokiego poziomu. Ale dla Niemców, tak samo jak i dla Austriaków, cztery skocznie zawsze były najważniejszym turniejem. Zawsze szczególnie się na niego sprężali – wspomina w rozmowie z nami Robert Mateja, który skończył tamtą edycję dopiero w szóstej dziesiątce.

Po latach w rozmowie z oficjalnym serwisem FIS-u przyzna to zresztą sam Hannawald: – Dla mnie Turniej Czterech Skoczni jest ważniejszy niż igrzyska olimpijskie, bo tutaj trzeba udowodnić swoją wartość w czterech konkursach. Jeden dobry dzień nie wystarczy.

Jednak w grudniu 2001 r. na Schattenbergschanze w Oberstdorfie jeszcze nikt nie miał prawa wiedzieć, że jego wygrana była nie tylko efektem bardzo wysokiej formy, ale także regularnych, potajemnych seansów z psychologiem Hansem Eberspacherem. Profesor przed tamtym sezonem zadania miał dwa: pomóc skoczkowi udźwignąć presję i przenieść dobrą dyspozycję z treningów na konkursy, ale przede wszystkim podnieść go po trudnym sezonie 2000/2001, którego nie ukończył. Hannawald był wtedy krańcowo wychudzony, ważył niewiele ponad 60 kilogramów przy 185 cm wzrostu, co było już objawem anoreksji. Miał też pierwsze problemy z motywacją. Trener Niemców Reinhard Hess przy butelce wina powiedział mu, że nie będzie musiał brać udziału w ostatnich konkursach. Dał mu czas, aby zebrał się do kupy przed sezonem olimpijskim. Rozmowy z psychologiem pomogły mu w tym.

Reklama

Sztab reprezentacji, widząc jaka presja wytworzyła się po wygranej w Oberstdorfie, stara się za wszelką cenę odciąć od tego zgiełku swojego lidera. Kontakty z mediami zostają ograniczone tylko do obowiązkowych kilku minut pod skocznią i konferencji prasowej, rzecznik prasowy dba nawet o to, aby Hannawald nie miał kontaktu z tłumami kibiców proszącymi o pamiątkowe zdjęcia. Chodzi o uniknięcie pytań, „czy wygra”. Ze skoczni od razu zawożony jest do hotelu.

***

W Garmisch-Partenkirchen scenariusz się powtarza. Hannawald po dwóch udanych seriach treningowych odpuszcza kwalifikacje. Razem z kolegami z reprezentacji idzie na kolację sylwestrową, po północy wypija lampkę szampana i kładzie się do łóżka. Niespokojny budzi się około trzeciej. Później każda kolejna noc aż do zakończenia turnieju będzie wyglądać podobnie.

W konkursie noworocznym w obecności ponad trzydziestu tysięcy widzów znów jest pierwszy, tym razem przed Widhölzlem i Małyszem. Chociaż już ze skromnym zapasem, bo mniej niż dwóch punktów. Wygrana wisiała zresztą na włosku, bo po pierwszej serii minimalnie prowadził Austriak, czyli zwycięzca TCS z sezonu 1999/2000. W obu kolejkach, kiedy Hannawald leciał w akompaniamencie przeraźliwego „Hanni! Leeeeć!”, on przez gwizdy nie słyszał pewnie własnych myśli.

Trzy dni później na nowej skoczni Bergisel w Innsbrucku już w pierwszej serii odpala 134,5 m, ustanawiając tym samym rekord skoczni. W serii finałowej na luzie ląduje na 128 m, czym deklasuje drugiego Małysza o 23 „oczka”.

Dla niemieckich mediów był to układ idealny, bo dziennikarze od początku turnieju pompowali atmosferę właśnie na tym pojedynku.

– Ich rywalizacja została trochę nakręcona medialnie, bo po sukcesach Schmitta Niemcy mieli trudniejszy czas, a musieli jakoś pobudzić zainteresowanie, zwiększyć oglądalność. Z mojej perspektywy był to jednak czysty sport: kto lepszy, ten wygrywa – mówi w rozmowie z Weszło Tomasz Pochwała, wówczas reprezentacyjny kolega Adama Małysza.

Robert Mateja: – To było trochę podkoloryzowane. Jedyna ostrzejsza sytuacja, którą pamiętam, miała miejsce w Harrachovie, gdzie  Hannawald trochę „poprzepychał” się z kibicami. Wyciąg był tam akurat tak usytuowany, że jechało się nad publicznością i niektórzy rzucali w niego śnieżkami. On z kolei pokazywał w ich kierunku jakieś gesty.

Wygrywając w Innsbrucku Niemiec zostaje jednak ósmym skoczkiem w historii, który wygrał pierwsze trzy konkursu Turnieju Czterech Skoczni. Przed nim tej sztuki dokonali Olav Bjørnstad, Helmut Recknagel, Max Bolkart, Toralf Engan, Bjoern Wirkola, Yukio Kasaya oraz Kazuyoshi Funaki. Ten ostatni przypadek miał miejsce w sezonie 1997/1998. Można powiedzieć, że „Hanni” już wtedy zaczął pisać swoją historię, bo wtedy to właśnie on wygrał ostatni konkurs w Bischofshofen.

I teraz to on miał znaleźć się w podobnej sytuacji.

***

Noce przed konkursem, który telewizja RTL promuje pod hasłem „Skok dla potomności”, ma fatalne. Prawie nie może spać, przechodzi nerwicę, bezcelowo błąka się po hotelowych korytarzach.

Kiedy pytamy Tomasza Pochwałę, jak zapamiętał Hannawalda, z którym przecież mijał się na skoczni, ten wprost przyznaje – gwiazdor wyglądał jak cień człowieka.

– Był taki wychudzony, że tylko szedł na skocznię, skakał i nic poza tym. Nie miał raczej kontaktu z innymi zawodnikami, pamiętam go jako zamkniętego w sobie. Martin Schmitt porozmawiał z każdym, on nie. Może Adam czasami wymienił z nim dwa słowa na skoczni, ale to było wszystko. Na Hannawaldzie ciążyła też jednak ogromna presja, bo było ciśnienie, żeby tym pierwszym, który wygra cztery konkursy, był Niemiec. Był zamknięty w sobie, ale jak pamiętamy, już po udanych skokach pokazywał ogromne emocje. Wydaje mi się, że to wszystko, co się w nim kumulowało, wtedy właśnie puszczało i wybuchało – mówi i dodaje: – Po Innsbrucku wszyscy dyskutowali na skoczni, czy da radę wygrać wszystko, ale tak do końca chyba nikt w to nie wierzył. Bo pamiętajmy, że Turniej Czterech Skoczni to nie tylko konkursy, ale także codzienne uciążliwe przejazdy. Ale dał radę.

W pierwszej serii skacze 139 m, dzięki czemu zwycięstwo ma już na wyciągnięcie ręki.

W przerwie między seriami – czyli dopiero po siedmiu turniejowych skokach – specjalny faks z gratulacjami wysyła mu już kanclerz Niemiec Gerhard Schröder. Hannawald przeczyta go po konkursie, w studio telewizji RTL.

Zanim to się jednak stanie, przed drugim skokiem tradycyjnie maksymalnie ogranicza kontakt z otoczeniem. Nie chce widzieć swojej rodziny, która licznie zgromadziła się pod skocznią, spławia też reportera niemieckiej telewizji, który prosi go o krótki komentarz przed najważniejszym skokiem w życiu. Lider Niemców skupia się tylko na nim i kilkadziesiąt minut później kończy zabawę. W drugiej serii osiąga 131,5 m. Wygrywa przed Mattim Hautamäkim i Martinem Höllwarthem, ale kogo oni wtedy obchodzą? Liczy się tylko on. Pierwszy, który dokonał rzeczy przez pół wieku nieosiągalnej dla nikogo.

Po wszystkim przyzna dziennikarzom, że gdyby turniej potrwał jeszcze dzień dłużej, umarłby, albo stracił wszystkie włosy.

***

Puchar Świata w Willingen, który wypadał kilka dni po turnieju, to było już istne szaleństwo. Tak skoczek wspominał tamte dni w swojej biografii „Sven Hannawald. Triumf. Upadek. Powrót do życia”:

To, co się działo w nadchodzących dniach, dziennik „Bild” określił ładnie nagłówkiem „Hannimania”. Nasz hotel był oblegany przez fanów, a młode dziewczyny czekały za ogrodzeniem z czerwonymi różami. Tysiące tańczyły w rytm piosenki „Honey, Honey” („Hanni, Hanni”). Na trybunie z miejscami siedzącymi kobiety trzymały plakaty z napisem: „Sven, chcę być twoją teściową”, „Sven, gdzie jest twoje pranie?” lub „Sven, chcę mieć z tobą dziecko”. Pierwsi fani już o trzeciej w nocy wędrowali na skocznię. Żeby nie opuszczać swoich miejsc stojących w pierwszym rzędzie, dziewczyny zaopatrzone były w pieluchy. Ponad setka dodatkowych wykwalifikowanych ochroniarzy miała za zadanie utrzymać tę euforię w ryzach. (…) Szaleństwo w Willingen miało swoją kolejną kulminację – moje zwycięstwo. Miasteczko przeobraziło się w jedną wielką zakrapianą imprezę „Hanni-Boom”. Jak podliczyły gazety, konkurs przyniósł regionowi obroty rzędu dziesięciu milionów marek”.

W 2002 r. zostaje wybrany sportowcem roku w Niemczech, a to, kogo zostawia w pokonanym polu, najlepiej pokazuje skalę popularności skoków w tym kraju. Drugi był Dirk Nowitzki, trzeci Michael Schumacher. Hannawald jest rozchwytywany przez media i reklamodawców, Niemcy widzą w nim „narciarskiego Beckhama”. Chociaż trzeba też przyznać, że jemu rola gwiazdora też przypada do gusty, chętnie dzieli się sobą z opinią publiczną.

Ale już kilka tygodni później okazuje się, że to tylko poza, bo gigantyczna popularność go przerasta. Zaczyna unikać kamer, ludzi, na zgrupowaniach kadry snuje się jak duch, kiedy ma wolne, zamyka się w swoim ciasnym mieszkaniu w Hinterzarten. Każdy uraz, który wymusza przerwę w treningach, jest dla niego ulgą.

Treningi nie sprawiają mu już przyjemności, chociaż na sezon 2002/2003 paliwa jeszcze wystarczy – kończy go w generalce Pucharu Świata na drugim miejscu za Adamem Małyszem. Ale to wtedy też pojawiają się u niego pierwsze, już bardzo poważne stany depresyjne. Jest wypalony, kolejnego sezonu już nie kończy. W kwietniu 2004 r. trafia do prywatnej kliniki w Bad Grönenbach na południu Niemiec.

Słyszy tam diagnozę: – Brzmiała: „ciężki przypadek depresji z syndromem somatycznym, „nietypowa anorexia nervosa”, „wyraźny syndrom wypalenia”. Czy ten smutny opis mojego stanu był rachunkiem, który wystawiło mi moje dotychczasowe życie?

Pogromca mitu Turnieju Czterech Skoczni oficjalnie karierę kończy w 2005 r. Równowagę psychiczną odzyskuje dopiero po pięciu latach.

Jak mówi, dziś już nie budzi się w nocy niespokojny.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Anglia

Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Michał Kołkowski
0
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Inne sporty

Polecane

Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]
Polecane

Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?

Kacper Marciniak
8
Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?

Komentarze

17 komentarzy

Loading...