Reklama

Moje drużyny marzeń, czyli świąteczne wspominanie magicznych zespołów z dzieciństwa

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

25 grudnia 2017, 18:49 • 6 min czytania 13 komentarzy

Sam już nie wiem, co uważam za większy sukces podczas wczorajszej wigilii: to, że udało mi się nie przejeść, czy fakt, że w jej trakcie nie poruszano tematów politycznych. Skoro jednak przy stole zasiadło łącznie sześciu dorosłych mężczyzn, nie mogło zabraknąć rozmów o sporcie. Dyskutowaliśmy o nim między jedną a drugą kolędą i lampką wina, i była to rozmowa wyjątkowo przyjemna, m.in. dlatego, że udało się uniknąć gadek na klasyczne tematy, w stylu: czy kadra Adama Nawałki miała udane losowanie i jak daleko zajdzie w rosyjskim mundialu. W ostatnich tygodniach nasłuchałem i naczytałem się o współczesnych piłkarzach tak wiele, że zupełnie nie miałem ochoty o nich debatować.

Moje drużyny marzeń, czyli świąteczne wspominanie magicznych zespołów z dzieciństwa

Wolałem pogadać o przeszłości, a jako że przy świątecznym stole chyba każdy lubi sobie powspominać, rozmawialiśmy o latach 90., w których większość z nas była zakochanymi w sporcie nastolatkami. W pewnym momencie zabawiliśmy się w przyjemną grę, mianowicie każdy miał podać trzy drużyny marzeń z czasów podstawówki/liceum, które zapadły mu w pamięć. Bez zastanawiania się i kombinowania, tylko pach, pach, pach, krótka piłka.

Skoro kazano mi działać błyskawicznie, tak też zrobiłem. Padło na Petrochemię Płock, która w 1995 roku zdobyła pierwszy złoty medal mistrzostw Polski piłkarzy ręcznych w historii klubu, magiczną ekipę koszykarską Chicago Bulls z Michaelem Jordanem w składzie i Real Madryt Juppa Heynckesa, a więc zwycięzcę Ligi Mistrzów z 1998 roku. Myślę, że to dobry moment, aby napisać kilka zdań o każdym z tych zespołów wyjaśniając przy okazji skąd taki, a nie inny wybór.

Na piłkę ręczną zacząłem chodzić jako dzieciak, bodaj w 1990 roku. Oglądanie Nafciarzy było dla mnie absolutnie najważniejszym punktem tygodnia, więc wyobraźcie sobie rozpacz dwunastolatka, gdy dowiedział się, że nie pójdzie na piąty, decydujący o złocie mecz z Iskrą Kielce. Spotkanie było rozgrywane w kultowym Chemiku, który mógł pomieścić zaledwie (w porywach) 1100 widzów, zatem zdobycie biletu na taki arcymecz bez krzty przesady graniczyło z cudem. Do dziś nie wiem, jak tata go dokonał, ale faktem jest, że dwie godziny przed finałem okazało się, że jednak mamy wejściówki! W późniejszych latach życia naprawdę mało rzeczy sprawiło mi tak wielką, czystą radość, jak ta wiadomość.

Choć wyobrażałem sobie sam finał jako odwieczną walkę dobra (Petra!) ze złem (Iskra!), w której losy rywalizacji toczyć się będą do ostatniej sekundy, nic takiego nie miało miejsca. Płocczanie brutalnie przejechali się po rywalach – 33:18 – a po wszystkim radość była tak wielka, że woźny z Blaszak Areny chyba z miesiąc zmywał z parkietu resztki szampana. Niesamowite w tamtej drużynie było to, że grali w niej praktycznie sami (!) wychowankowie. Marszałek, Niedzielski, Góral, Kisiel czy Witkowski – to wszystko byli chłopcy gotowi pokroić się za swój klub (zabawne, życie ułożyło się w ten sposób, że z tym ostatnim jesteśmy do dziś dobrymi kolegami). W moich oczach byli Bogami, a hala, w której ograli Iskrę, na zawsze będzie najpiękniejszym z obiektów, z którym Tauron czy Ergo Areny nie mają się co równać. Widocznie nie wygląd czyni dany obiekt niezwykłym, a wspomnienia, jakie z nim wiążemy.

Reklama

Tak, jak regularnie widywałem Nafciarzy z trybun, tak w sezonie 97/98 nie miałem co marzyć o wizycie na Santiago Bernabeu. Żałowałem tego okropnie, bo tamten Real był absolutnie najfajniejszym zespołem Królewskich, jaki pamiętam. To właśnie ówcześni zawodnicy sprawili, że zakochałem się w nim na zawsze. Zaprzeczające prawom fizyki strzały z dystansu Carlosa, nieprawdopodobna zawziętość walczącego o każdą piłkę w środku pola Redondo, kapitalna technika młodziutkiego Raula, czy też lśniące od brylantyny włosy Mijatovicia, których nie potargałby chyba nawet huragan Katrina – tak zapamiętam tych gości na zawsze. Kiedy Predrag strzelił Juventusowi TEGO gola, moje tętno musiało wynosić ze 200, to naprawdę cud, że nie zemdlałem. Po wszystkim płakałem ze dwie godziny, a następnego dnia wyplakatowałem całą ścianę w pokoju podobiznami swoich idoli. Nie pamiętam, kto wygrał finał Ligi Mistrzów w 2009 roku, ale podstawowy skład tamtego Realu wymieniłbym nawet po dwóch dobach nieustającego melanżu.

uid_c82e01b428a2d2175fe29a0a14ab7b731495270202523_width_960_play_0_pos_0_gs_0_height_540

Kurde, ależ chciałbym umieć dziś tak bardzo cieszyć się zwycięstwami swoich ulubionych drużyn! Owszem, kiedy Real wygrywał drugi raz z rzędu Champions League, byłem uradowany, ale to już nie było to. Nic nie dorówna szczęściu dzieciaka, którego idol pakuje piłkę do siatki w wielkim finale. Taki chłopiec nie interesuje się jego ewentualnymi zdradami, bezsensownymi wydatkami i wypadkami, jakie spowodował. Nie, małolat po prostu celebruje celny strzał, dający mu takie emocje, jakich potem dorosły facet szuka pewnie nie tylko w sporcie, ale też w relacjach z kobietami czy alkoholem. Wątpię, czy większości udaje się je odnaleźć.

Na koniec jeszcze słówko o koszykówce. Ten sport nigdy nie zajmował w moim sercu ważnego miejsca, nie miał co równać się z piłką nożną czy ręczną. Mam natomiast wrażenie, że Chicago Bulls z lat 90. to była drużyna, która absolutnie wykraczała poza swoją dyscyplinę. Nie musiałem kochać basketu, żeby uwielbiać Jordana i spółkę – myślę, że czytelnicy, którzy pamiętają ten zespół, zrozumieją, co mam na myśli. A ci, którzy nie mieli szczęścia obejrzeć chociaż jednego z meczów Byków, powinni to jak najszybciej nadrobić, serio.

Łatwiej było odgadnąć wyniki totolotka niż to, jaki kolor będą mieć w kolejnym meczu włosy Rodmana. Dennis wyróżniał się jednak nie tylko fryzurą, ale i kapitalnymi zbiórkami. Imponował mi bardzo, chociaż oczywiście nie tak mocno, jak Kukoč. Dla dzieciaka z Europy niesamowite było to, że facet z kraju położonego względnie niedaleko Polski tak znakomicie radzi sobie w magicznej krainie, jaką wówczas było w moich oczach NBA.

Reklama

Bardziej od Toniego lubiłem jednak – tu nie będzie zaskoczenia – Pippena i Jordana. Scottiego zawsze wyobrażałem sobie jako prawą rękę bossa, gościa od zadań specjalnych, którego nikt i nic nie jest w stanie wystraszyć. No a Michael to wiadomo – nadczłowiek, który w swej łaskawości postanowił przez kilka lat pograć ze zwykłymi śmiertelnikami. Świetnym uzupełnieniem tej paki byli m.in. wysoki i niezgrabny Longley czy Kerr, postrzegany przeze mnie jako jeden z mistrzów niełatwej sztuki rzutów za trzy. Dziś to trener Golden State Warriors, ale żeby jego zespół zakończył kiedyś sezon zasadniczy z bilansem 82-0, to i tak nie zaimponuje mi bardziej, niż Byki z lat 90. Myślę, że to właśnie dzięki nim… przestałem w jakikolwiek sposób emocjonować się koszykówką. Po prostu uznałem, że nic lepszego niż ów zespół nie spotka już tej dyscypliny, dlatego bez wielkiego smutku i ryzyka mogę przestać regularnie ją oglądać. 

Mam nadzieję, że w związku ze świętami wybaczycie mi sentymentalny ton tego felietonu. Chciałbym też, żebyście w komentarzach podawali wasze trójki ukochanych zespołów z nastoletnich czasów. Naprawdę jestem ciekaw, kto, kiedy i dlaczego skradł wasze serca.

KAMIL GAPIŃSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

13 komentarzy

Loading...