Piłkarze Arsenalu i Liverpoolu zagrali dziś tak, jakby defensywa była zaraźliwą chorobą weneryczną, a oni chcieli za wszelką cenę udowodnić, że w życiu nie mieli z nią do czynienia. Nas przekonali w stu procentach, nie pozostawiając przestrzeni na jakiekolwiek domysły. Czego pokłosiem stało się spotkanie absolutnie szalone i wymykające się wszelkiej klasyfikacji, zakończone wynikiem 3:3.
Nazwalibyśmy je meczychem, ale z drugiej strony trudno mówić o takowym, gdy dziadowsko gra nie jeden czy dwóch, ale siedmiu-ośmiu piłkarzy. Jakby chcąc nieco złagodzić symptomy rozłąki z ekstraklasą i pierwszego z kilku piątków bez naszych ligowców, Koscielny, Gomez czy Monreal zagrali dziś na poziomie przystającym bardziej do Tarasovsa czy Dwalego, a Mignolet z Cechem przenieśli na angielskie boiska najbardziej spektakularne interwencje Kiełpina z tego sezonu.
To wszystko sprawiło, że mecz był niesamowicie otwarty. Padło w nim sześć bramek, a gdyby padło o sześć więcej, nikt nie mówiłby o golach z kapelusza. Czy trudno sobie wyobrazić piłkę w siatce, gdyby w kluczowym momencie kontry nie gubił się Mane? Czy fikcją byłoby trafienie Firmino, gdyby mierząc w okienko w pierwszej połowie wcelował nieco precyzyjniej? Czy trudnym do uwierzenia byłby gol Lacazette’a, gdyby nie przytomne wybicie Klavana, a nieprawdopodobnym – trafienie Xhaki, gdy piłkę jak na patelni na piętnasty metr dał mu Alexis? Nie, nie, nie i nie.
A i bez niedoszłych trafień było co oglądać. Kierunek wyniku zmieniał się czterokrotnie, Arsenal zaznał wszystkich trzech stanów – od dwubramkowej przewagi rywala, przez jednobramkowe prowadzenie, aż po remis, którym mecz się rozpoczął i zakończył. Kanonierzy wszystkie swoje trzy gole zdobyli w zaledwie pięć minut – festiwal strzelcki rozpoczął Alexis, główką kierując piłkę do siatki wobec gapiostwa Gomeza. Xhaka kontynuował strzałem z dystansu, który wrzucił sobie do bramki Mignolet. Skończył zaś Oezil, po świetnej dwójkowej akcji z Lacazettem i piętce Francuza, która okazała się być potwornie efektowną asystą. Z piekła do nieba, od 0:2 do 3:2.
Ale trzeba uczciwie powiedzieć, że takich trzech bomb, jakie Arsenal zrzucił na Liverpool, kompletnie nic nie zapowiadało. Dość wspomnieć statystykę, którą rzucił na Twittera profil Sky Sports Statto. Gole Arsenalu były jednocześnie pierwszymi trzema celnymi strzałami Kanonierów w tym meczu. To do Liverpoolu należała inicjatywa, to on wyprowadzał najgroźniejsze akcje. Fundując rywalom przy tym małe deja vu z meczu w mieście Beatlesów z tego sezonu, gdy po pierwszym trafieniu znów jedna za drugą wyprowadzali zabójcze kontry. Jedna z pierwszych w drugiej połowie skończyła się golem Salaha, którego nikt nie pokrył na tyle dobrze, by nie oddał odbitego jeszcze od nogi Mustafiego strzału. Egipcjanin podwyższył prowadzenie, które dał gol Coutinho. Głową. Brazylijczyk, słynący raczej z pięknych trafień z granicy pola karnego, tym razem wbiegł na piłkę dogrywaną przez Salaha i przytomnie przelobował Petra Cecha.
Największe upokorzenie dla czeskiego golkipera miało jednak dopiero nadejść, po strzale drugiego z bramkostrzelnych Brazylijczyków w formacji ataku The Reds. Gdy już przy stanie 3:2 dla jego drużyny, na szesnastym metrze Firmino wypatrzył Can, występujący na szpicy reprezentant Canarinhos strzelił mocno, ale w zasięgu Cecha. Ten jednak odbił futbolówkę tak niefortunnie, że mimo to wpadła do siatki.
I na tym bynajmniej jedni ani drudzy nie mieli zamiaru kończyć strzelania. Ale w końcówce zabrakło już jednej, skutecznej do bólu armaty. Albo kolejnego indywidualnego błędu. Albo i jednego, i drugiego. Salah, dostając podanie od Wijnalduma, dał się wypchnąć i oddał strzał tylko w boczną siatkę, a centrostrzał Oezila zdołał nad bramką przerzucić Mignolet.
Arsenal – Liverpool 3:3
Sanchez 53′, Xhaka 56′, Oezil 58′ – Coutinho 26′, Salah 52′, Firmino 71′