„Jestem w końcu w sytuacji trudnej: za sprawą Małysza przestałem mianowicie być najbardziej znanym wiślaninem na kuli ziemskiej. Wisła, moja rodzinna miejscowość, za sprawą Małysza przestała istnieć, powstało małe miasteczko imienia Małysza. Dla wszystkich ludzi z tamtych stron będzie to problem: bycie wiślaninem oznacza obecnie wyłącznie bycie krajanem Małysza, socjologiczna odległość od Małysza stanie się źródłem nowych tamtejszych hierarchii społecznych, a nawet tożsamości.” Te słowa znalazły się w Polityce z 2001 roku, ich autorem jest sam Jerzy Pilch. Znany pisarz mógł się wówczas pocieszać jednym – nadal był najsłynniejszym z Pilchów w Polsce. Ba, w zasadzie jest nim do dziś. Niewykluczone jednak, że za jakiś czas straci ten tytuł na rzecz – o ironio – siostrzeńca Adama Małysza.
Gdyby urodzony w 2000 roku Tomasz stał się najbardziej znany posiadaczem nazwiska Pilch w naszym kraju, oznaczałoby to jedno – jego sukcesy sportowe musiały przerosnąć literackie dokonania Jerzego. Innymi słowy – byłyby naprawdę spektakularne. Mimo że jestem fanem schorowanego pisarza, a w szczególności jego fenomenalnych „Dzienników” (jeśli szukacie niedrogiego prezentu na święta na ostatnią chwilę, nadadzą się na tę okoliczność znakomicie!), nie miałbym nic przeciwko temu, żeby tak właśnie się stało. A jako że Wigilia i Nowy Rok to czas, w którym wręcz powinno się marzyć do woli, napiszę więcej – dla mnie Tomek mógłby nawet przebić osiągnięciami swojego wuja. Byłoby rzeczą zupełnie niezwykłą, gdyby w 2030 roku Wisła kojarzyła się nastoletnim fanom sportów zimowych z jego sukcesami, a nie osiągnięciami Adama, prawda?
Czy tak rzeczywiście może się stać? Czy ten z Pilchów, który będzie zarabiał na życie lataniem, a nie pisaniem pięknych zdań, zostanie wielkim skoczkiem? W tym momencie powinienem pewnie mocno wcisnąć hamulec w krainie swojej wyobraźni, przenieść się do rzeczywistości i postawić tezę w stylu: jest zdecydowanie za wcześnie, by snuć wielkie plany wobec Tomka.
Powinienem to zrobić, ale jakoś nie mam ochoty. Zamiast tego wolę kombinować tak: chłopak żyje w świecie skoków od początku swych dni, dlatego zapewne wie o nich tyle samo, co Floyd Mayweather o bokserskiej defensywie. Ma najlepsze możliwe wsparcie – od niebiednego związku i doświadczonego wuja, którego początki były tak ciężkie, że myślał o rzuceniu sportu w cholerę i zajęciu się naprawianiem dachów. Pilch junior nie musi się zastanawiać nad swoją przyszłością, nie grozi mu zostanie dekarzem, ślusarzem czy innym arzem. Nie, Tomek ma obecnie inne zadania: porządnie się wyspać, zdrowo najeść i solidnie potrenować, bo talentowi trzeba przecież dopomóc harówą. Dodatkowo wujek Adam zawsze podpowie, jakich błędów nie popełnić, aby kariera nie zaczęła pikować niczym Robert Mateja w najlepszych czasach. Mało? To dodam jeszcze, że ludzie z otoczenia młodziana mówią, iż psychicznie zdecydowanie bliżej mu do Tommy’ego Lee Jonesa ze „Ściganego” niż Jarosława Psikuty z „Chłopaki nie płaczą”. Innymi słowy: chłopak jest twardzielem, któremu nie grozi też, że narciarskie buty zamieni na galowe i poniesie go melanż, co spotkało zdolnego mistrza świata juniorów Mateusza Rutkowskiego.
Na logikę Pilch ma więc wszystko by odnieść sukces, małe zwycięstwa już zresztą zanotował, bo przecież dwukrotnie wygrywał zawody Pucharu Kontynentalnego. Oczywiście w tej bajce nie brakuje też miejsca dla czarnego charakteru, którym w tym przypadku jest nieprzewidywalność skoków. Chyba w żadnej innej dyscyplinie na świecie nie zanotowano tylu zjazdów formy wielkich mistrzów i tylu talentów, które z niewyjaśnionych do teraz przyczyn jednak nie eksplodowały.
Zatem dziś nie sposób prorokować, czy i Tomka nie wrzucimy za jakiś czas do worka z napisem „niespełnione nadzieje”, który jest pewnie nawet większy, niż ten mikołajowy. Pozwólcie, że na razie będę jednak widział szklankę do połowy pełną i 2017 rok skończę pozytywną puentą, że oto pojawił się w polskim sporcie gość, który może kiedyś… przeskoczyć Adama Małysza i Jerzego Pilcha w zawodach o miano wiślackiego celebryty nr 1.
KAMIL GAPIŃSKI