Kiedy dziś pada polski gol w Seria A cieszymy się, ale na pewno nie skaczemy sobie w ramiona, nie odwijamy tej bramki w nieskończoność, nie robimy stop klatek, nie nazywamy dzieci imieniem strzelca. Były jednak w polskiej piłce czasy ciemne, kiedy gol we włoskiej lidze mógł stanowić podstawę dla Kancelarii Prezydenta do ustanowienia nowego święta narodowego. Wiecie, chodzi o te ciemne dni, gdy na gola Polaka w Lidze Mistrzów czekaliśmy nie dwa tygodnie (między kolejkami Ligi Mistrzów), ale latami. Kto dał nam w tamtym średniowieczu choć trochę radości? Radosław Matusiak i jego jedyna bramka we włoskiej ekstraklasie.
Gdyby ten gol przeciwko Ascoli był kobietą, nie pomogłoby mu nic – ani masa tapety na twarzy, ani masa filtrów przy robieniu zdjęć. Był brzydki i jak najszybciej do zapomnienia. Jednak nie dla polskich kibiców, bo czekaliśmy na coś podobnego dziewięć długich lat, od czasu kiedy trafiał Marek Koźmiński. Delektujcie się:
Tak, takie były wtedy czasy. Teraz, gdyby zdrowy był Milik, właściwie co kolejkę można by liczyć na przynajmniej jedno trafienie – jeśli nie Arka, to Piotra Zielińskiego, Karola Linettego, Dawida Kownackiego, Mariusza Stępińskiego czy nawet Bartka Salamona. A przecież do niedawna był jeszcze goleador, Kamil “El Pistolero” Glik. Tak, żyjemy w lepszych czasach dla piłki…