Ludzie najlepiej uczą się podobno na swoich błędach. Problem z niektórymi polega na tym, że popełniają kilka razy te same, by się upewnić, że to na dwieście procent były pomyłki. Przykład? Weźmy na warsztat Ronalda Koemana.
A konkretniej – zwolnionego wczoraj Ronalda Koemana. Decyzja szefów Evertonu nie zdziwiła w zasadzie nikogo, już tydzień temu w studio Match Of The Day spekulowano, że tak właśnie może się wydarzyć. Od tamtej pory Everton zebrał u siebie od Lyonu i Arsenalu. Może i porażka z Kanonierami była jakkolwiek wliczona w koszta, ale to, co stało się w ostatnich kilkunastu minutach – za nic w świecie. Armia Koemana nie walczyła do ostatniego tchu i ostatniej kropli krwi. Brakowało w zasadzie tylko wywieszenia białej flagi i demonstracyjnego zejścia do tunelu. Everton haniebnie poddał ostatnią, jak się okazało, bitwę swojego dowódcy. Oskarżonego o brak pomysłu na wykrzesanie na nowo nawet nie ognia, na którym sparzyć mógłby się niejeden przeświadczony o wygranej rywal. Choćby iskierki.
A jeszcze kilkanaście miesięcy temu nie było trudno znaleźć artykułów analizujących jego karierę. Jego powstanie z kolan, na których wylądował w Walencji. „Jak z popiołów rodził się menedżer”, „Jak został najlepszym eksportowym holenderskim szkoleniowcem”. To tylko przykłady zajawek, które zapraszały na lekturę tekstu o Koemanie. Nie było wątpliwości, że jest na fali. Z Southampton osiągał wyniki jeszcze lepsze niż jego poprzednik. A że był nim Mauricio Pochettino, dziś jednogłośnie wychwalany pod niebiosa przez każdego, kto choć trochę interesuje się wyspiarską piłką? Podobne tytuły po dwóch udanych sezonach na St. Mary’s wcale nie wydawały się bezzasadne.
Ba, jeszcze kilkanaście tygodni wstecz można było przeczytać teksty pisane w podobnym tonie. Toć jego rok miodowy po mariażu z Evertonem stał się faktycznie tak słodki, jak sama nazwa wskazuje. Nikt nie wymagał, by od razu dźwignął The Toffees do pierwszej szóstki, grając na nosie któremuś z mocarzy, on zaś zbudował zespół, który siadł na ogonie top six i który przy lepszych wynikach na finiszu (1 wygrana, 1 remis, 3 porażki w ostatnich pięciu kolejkach) prześcignąłby szósty Manchester United.
Kogoś dziwiło, że misji wykonania kolejnego kroku w przód nie powierzono komukolwiek innemu? W życiu i nigdy. Dostał drugie (po Valencii) tak poważne zadanie w swoim życiu, w mającym tak duże aspiracje klubie. Bo widziano, że Holender potrafił do kupy pozbierać obronę po stracie Johna Stonesa, zasklepiając lukę Ashleyem Williamsem. Ba, Everton po tej podmiance stracił o jedenaście goli mniej niż w ostatnim sezonie Stonesa na Goodison Park. Nie było to bez znaczenia, toć wiadomym było, że za moment trzeba będzie uzupełniać ubytek po Romelu Lukaku. I tak jak do straty Stonesa Everton przygotowywał przed Koemanem Roberto Martinez, tak do nieuchronnego odejścia Belga Holender mógł już przygotowywać się sam. Wiedział o tym w zasadzie od początku roku, miał czas na wykonanie wszystkich działań zabezpieczających jeszcze na długo przed zamknięciem okienka transferowego. Mimo potężnego kieszonkowego przydzielonego mu przez właściciela klubu Farhada Moshiriego (i wydanego ochoczo latem), nie dał skoku jakościowego, a raczej skok w przepaść.
Tym boleśniejszy, że przecież mocnych nazwisk i transferowych rekordów nie zabrakło. Najgorętsze nazwisko wśród angielskich bramkarzy, czyli Pickford. Największa gwiazda Ajaksu, czyli Klaassen. Architekt utrzymania Swansea, czyli Sigurdsson. Do tego Michael Keane, Nikola Vlasić, Wayne Rooney czy Cuco Martina. Gdybyście mieli okazję spytać siedemnastu menedżerów, którzy wykręcili lepszy wynik punktowy od ekipy Koemana, pewnie ci spoza ekip zeszłosezonowej top six jak jeden mąż odpowiedzieliby, że w ciemno zamieniliby swoich zawodników na tych, których do dyspozycji miał Holender.
Ale ale… Czy to już gdzieś, kiedyś, nie było grane?
Rok 2008. Inne ze zwolnień, jakie w szkoleniowej karierze spotkały Ronalda Koemana. Wylatuje z Valencii. Przejmował ją, gdy od pierwszego miejsca dzieliły Nietoperzy cztery punkty. Oddawał, gdy strata wynosiła 35 „oczek”. Tuż po porażce 1:5 z Bilbao, podczas której trubuny skandowały: „Koeman, quedate!”. „Koeman, zostań!”. Problem w tym, że kibice intonujący tę przyśpiewkę byli kibicami… Athletiku.
Równie nieporadna Valencia w ostatniej dekadzie była chyba tylko za Gary’ego Neville’a. Z tą różnicą, że gwiazdami ekipy byłego piłkarza Manchesteru United byli nie tak dawno Alvaro Negredo i Dani Parejo. Holender zaś korzystał z usług Davida Villi, Davida Silvy, Juana Maty czy Evera Banegi. Tak „zręcznie”, że Valencia zamiast pewnym wzrokiem spoglądać w zafrasowane oczy rywali do mistrzowskiego tytułu musiała się pogodzić z tym, że patrzy jej w nie spadek.
Paradoksalnie najmocniej obnażył go… wygrany Puchar Króla. Bo pokazał, jak wielkie rezerwy drzemią w zespole i jak źle zarządza nim Holender, skoro nie potrafi wykrzesać ich w lidze. Podobnie zresztą jak i teraz na Goodison Park. Tutaj także nikt nie ma wątpliwości, że ławkę Koeman ma naprawdę szeroką. I choć sam jest sobie winien, że ani na niej, ani w pierwszym składzie nie ma w tym momencie napastnika godnego choćby wypastować na wysoki połysk buty Lukaku, to i tak nieumiejętność jej wykorzystania razi w oczy. Czego nie zmienia nawet ratujący Holendrowi tyłek trzema golami z ławki Oumar Niasse, którego przecież sam Koeman przeznaczył do odstrzału („jeśli chce grać, powinien odejść z Evertonu” – wypowiedź z 31 lipca tego roku).
Holender pokazał więc raz jeszcze najdobitniej jak tylko mógł – bo po raz drugi w podobnym stylu – że na wielkie menedżerskie wyzwania po prostu wciąż nie jest gotowy. Ponad wszelką wątpliwość wyjaśnił, że okej, można z nim osiągać lepsze czy gorsze wyniki. Czasem pewnie i nieco ponad stan, czasami – jak wtedy, gdy odchodził z Ajaksu po przegranym w efekcie jego działań dziesięcioma punktami sezonie Eredivisie – poniżej „papierowych” możliwości jego ludzi. Ale gdy powierzać komuś misję wykonania decydującego kroku w przód, doszlusowania do czołówki? Zdecydowanie lepiej będzie przewodnika szukać w gronie innych nazwisk.