W sobotni wieczór ostatnia w tabeli Primera Division Malaga (1 remis i 7 porażek w 8 meczach) przyjeżdża na Camp Nou. Jakie ma szanse na wyrwanie choćby punkcika liderującej Barcelonie? Zdaniem bukmacherów – nikłe. Za remis lub wygraną gości płacą 6:1. Czemu o tym piszemy? Bo podobnie wyceniają prawdopodobieństwo wygranej Krzysztofa Włodarczyka z Muratem Gasijewem w walce o mistrzostwo świata wagi junior ciężkiej federacji IBF. Ale prawda jest taka, że wygrana Malagi będzie sensacją. Wygrana „Diablo” – już nie.
Włodarczyk ma na koncie 57 walk. 53 z nich wygrał, 37 przed czasem. Raz zremisował, choć akurat wtedy tak naprawdę należało mu się zwycięstwo. Trzy razy przegrał. Stoczył też kilka walk, w których – delikatnie mówiąc – nie zachwycił. Uczciwie trzeba przyznać, że spora część z nich była w ostatnim czasie. To dlatego bukmacherzy raczej nie wierzą w byłego mistrza świata. Ale są argumenty, które pozwalają jednak patrzeć na walkę w Prudential Center może nie z optymizmem, ale chociaż z cieniem nadziei.
Stary, ale czy jeszcze jary?
Zaczniemy jednak od minusów.
Po pierwsze – Włodarczyk ma już swoje lata, we wrześniu stuknęło mu 36. Oczywiście, to jeszcze nie jest wiek, w którym trzeba pięściarza odsyłać na przymusową emeryturę, historia boksu zna mnóstwo przykładów zawodników, którzy w znacznie bardziej zaawansowanym wieku osiągali spektakularne sukcesy, czasem największe w karierze.
Po drugie – ostatnie walki. Trzy lata temu „Diablo” stracił pas mistrza federacji WBC, gładko przegrywając z Grigorijem Drozdem. Pół roku odpoczywał, zanim wrócił na ring. A jak już to zrobił – mało kogo przekonywał. Owszem, znokautował Walerego Brudowa i Kaia Kurzawę, ale umówmy się, że do Murata Gasijewa mają się oni mniej więcej jak wspomniana Malaga do Barcelony. W grudniu Włodarczyk pokonał na punkty w nudnej walce Leona Hartha. Styl, w jakim to zrobił, był znów mocno wątpliwy. Do tego stopnia, że w eliminatorze z Noelem Gevorem mało kto uważał Polaka za faworyta. Po zaciętych 12 rundach „Diablo” wymęczył jednak zwycięstwo. Nie były jednak odosobnione głosy, że gdyby ten pojedynek odbył się za granicą, werdykt mógłby być zupełnie inny.
Powstrzymać króla nokautu
Po trzecie wreszcie, i to najważniejsze – rywal. Murat Gasijew to niepokonany w 24 walkach Rosjanin. Od grudnia ubiegłego roku jest posiadaczem pasa mistrza świata wagi junior ciężkiej federacji IBF. Odebrał go rodakowi, Denisowi Lebiedewowi, którego pokonał w Moskwie niejednogłośnie na punkty. Mistrz po walce wyglądał jak ofiara wypadku drogowego (na zdjęciu powyżej, Lebiedew po prawej). To był zresztą dość rzadki przypadek, kiedy Gasijew pozwolił o werdykcie decydować sędziom. Z wcześniejszych 23 zwycięstw, 17 odniósł przez nokaut. Najbardziej spektakularny był ten z pojedynku z Jordanem Shimmellem, jeden z najbrutalniejszych nokautów roku 2016.
– Gasijew to mody i bardzo pewny siebie zawodnik, który nie ma żadnych kompleksów. Jest uważany za wschodzącą gwiazdę boksu i na pewno będzie faworytem. Ale nie mam żadnych wątpliwości, że Krzysiek jest w stanie go pokonać – mówi Fiodor Łapin, trener polskiego boksera.
Co zrozumiałe, także główny zainteresowany jest pozytywnie nastawiony do walki.
– Oczywiście, że Gasijew jest do pokonania. Będzie ciężko, bo jest zadziornym, szybkim i mocno bijącym zawodnikiem. Ale moim atutem jest to, że dużo lepiej boksuję, kiedy nie mam nic do stracenia. To on będzie musiał się bronić, a ja ochoczo wyjdę do walki, żeby mu ten pas odebrać i wygrać cały turniej – deklaruje „Diablo”.
Wreszcie bez presji
W tych kilku zdaniach Włodarczyka kryje się jedna kluczowa myśl. I nie chodzi o to, że chwali rywala i zapowiada, że chce wygrać, bo to robi praktycznie każdy zawodnik przed walką. Znacznie ważniejsze jest deklaracja „Diablo”, że nie radził sobie z presją w najważniejszych walkach. – Dużo lepiej boksuję, kiedy nie mam nic do stracenia – mówi były mistrz świata dwóch federacji i jest to zdanie, które doskonale go charakteryzuje.
Bo kiedy na przykład 10 lat temu po raz pierwszy bronił pasa czempiona IBF, zdecydowanie miał dużo do stracenia. W rewanżowej walce ze Steve’em Cunninghamem był cieniem dawnego „Diablo”. Wtedy psychikę Włodarczyka nokautowały dwie myśli: presja związana z obroną pasa oraz nawarstwiające się problemy osobiste. Problemy, dodajmy, zafundowane sobie na własne życzenie. To wtedy żona boksera przyłapała go w hotelu z inną kobietą i zagroziła rozwodem. Mistrz nie wytrzymał psychicznie, przeszedł koło walki i zasłużenie przegrał, tracąc tytuł.
Dwa lata później nie miał nic do stracenia, kiedy leciał do Włoch walczyć z mistrzem WBC Giacobbe Fragomenim. Boksował bardzo dobrze, czego dowodem jest, że sędziowie wypunktowali remis. Żeby była jasność: gale we Włoszech rządzą się swoimi prawami. Tam remis lokalnego mistrza z przyjezdnym pretendentem oznacza jedno: mistrz dostał lanie.
„Diablo” nie miał też nic do stracenia rok później, kiedy już w Polsce toczył rewanżową walkę z Fragomenim. Tym razem sędziowie nie doszli do głosu, bo Włoch został znokautowany w ósmej rundzie.
Dramatyczne pogonie
Kiedy jednak Włodarczyk nie walczył o pas, ale miał go bronić, widać było presję, która mocno mu utrudnia życie. W walkach z anonimowym Jasonem Robinsonem oraz Francisco Palaciosem boksował zdecydowanie poniżej możliwości. Pierwszy pojedynek wygrał jednogłośnie, drugi – stosunkiem głosów 2:1, po czym pretendent zapewniał, że czuje się oszukany. Robił to na tyle skutecznie, że dostał rewanż, wygrany przez Polaka już w lepszym stylu.
Ciekawym przypadkiem były też walki Włodarczyka w obronie tytułu, toczone za granicą. Spektakularne było jego starcie z Dannym Greenem w Australii. Polak obrywał po głowie przez zdecydowaną większość dystansu i na punkty nie miałby szans wygrać. Wiedział o tym doskonale, dlatego ruszył do szturmu, który zakończył posyłając rywala na deski w przedostatniej rundzie.
Jeszcze bardziej dramatycznie było w Moskwie, kiedy rywalem Polaka był mistrz olimpijski Rachim Czakijew. To Rosjanin był zdecydowanym faworytem i już w pierwszej rundzie rozciął Włodarczykowi łuk brwiowy, a w trzeciej posłał go na deski. Tuż przed półmetkiem walki zdecydowanie prowadził na punkty u wszystkich sędziów. „Diablo” chyba wtedy poczuł, że nie ma nic do stracenia i wziął się do roboty. W ciągu trzech kolejnych rund cztery razy powalił rywala i zakończył walkę.
Zaskakująco spokojna głowa
Kiedy więc teraz Włodarczyk mówi, że nie ma nic do stracenia, może warto mu wierzyć? Zachęca do tego także między innymi Piotr Momot komentator i dziennikarz portalu ringpolska.pl.
– Widziałem kilka sparingów „Diablo” i mogę powiedzieć, że o formę nie musimy się bać. Problemem u Włodarczyka zawsze była głowa, ale tutaj też mam wrażenie, że jest zaskakująco spokojnie – ocenia. – Paradoksalnie, to nie musi być dla Krzyśka tak trudna walka, jak się obawiamy. Gasijew to taki typ pięściarza, który pasuje Włodarczykowi. Rosjanin nie będzie uciekał po ringu, a to zwykle było największym problemem Diablo.
Momot nie urywa, że w przeciwieństwie do bukmacherów, on daje Polakowi spore szanse w walce z Gasijewem.
– Mam dziwnie dobre przeczucia przed tą walką. Liczę ze Gasijew pójdzie z Włodarczykiem na wojnę i się sparzy. Moim zdaniem, „Diablo” jest wolniejszy, ale silniejszy. Od początku walki musi bić na tułów żeby odebrać Rosjaninowi siły i wtrącić atut szybkości – uważa. – Kiedy rywal zacznie ciężej oddychać, Włodarczyk musi ruszyć do przodu. Jeśli będzie aktywny i nie zamknie się w sobie, to jest w stanie wygrać te walkę. Nawet przed czasem – przewiduje Momot. I dodaje: – Ta walka ma potencjał na klasyk.
Porażka to nie dramat
Co ważne, Włodarczyk naprawdę nie ma nic do stracenia. Jego pojedynek z Gasijewem to ćwierćfinał prestiżowego i bardzo dobrze płatnego turnieju World Boxing Super Series. Oczywiście, w wymarzonym scenariuszu „Diablo” wygrywa z Rosjaninem, a potem z dwoma kolejnymi rywalami i zostaje absolutnym mistrzem wagi junior ciężkiej, zgarniając przy okazji grubą kasę. Tak naprawdę jednak, nawet porażka nie musi oznaczać dramatu dla Włodarczyka.
Zdaniem Momota, ewentualna przegrana Polaka z Gasijewem tylko przyspieszy jego walkę z Arturem Szpilką. O takim starciu mówi się od dawna, bo nie jest żadną tajemnicą, że panowie szczerze się nie znoszą. Obaj lubią za to dobre wypłaty, a ich ringowe starcie na pewno taką by gwarantowało.
– To jest boks, więc ciężko mówić, co oznacza porażka. Adamek cztery lata temu przegrywając z Głazkowem miał kończyć z boksem, a teraz słyszę ze celuje w pas WBO – przypomina Momot. – Jeśli Krzysiek w przegra w sobotę, wcale nie musi to oznaczać zamknięcia dla niego drogi do dużych walk.
Kibice, którzy przybędą do hali w Newark zobaczą jeszcze dwóch Polaków. Były mistrz Europy Mateusz Masternak (39-4) zmierzy się ze Stivensem Bujajem (16-1-1). Znacznie ciekawiej zapowiada się jednak pojedynek trzeciego z biało-czerwonych – Macieja Sulęckiego. Niepokonany w 25 walkach zawodnik wagi super półśredniej od dłuższego czasu domagał się od promotorów poważnych walk.
Domagał nie tylko w rozmowach w zaciszu biura, ale także… w mediach społecznościowych.
– Na takie walki szkoda czasu. Tylko czołówka, bo resztę kończę do 3. rundy. Brawo ja! Zasługuję na duże walki za duże pieniądze. Czekam na ruchy promotorów. Szkoda mi zdrowia na walki z frajerami – deklarował. I doczekał się swojej szansy. W sobotnią noc zmierzy się z Jackiem Culcayem (22-2). Polak będzie faworytem, choć to Niemiec w ostatnim pojedynku walczył o mistrzostwo świata z Demetriusem Andrade i nieznacznie przegrał. Jeśli Sulęcki wygra, stawką jego następnego pojedynku będzie pas mistrza świata federacji WBC. Zdecydowanie, w przeciwieństwie do Włodarczyka – „Striczu” ma naprawdę wiele do stracenia…
JAN CIOSEK