Reklama

Bohater w swoim domu. Historia Andy’ego Selvy

redakcja

Autor:redakcja

05 września 2017, 17:55 • 9 min czytania 16 komentarzy

Urodzony w Rzymie, wychowany w miłości do Giallorossich. Marzący o grze w reprezentacji Squadra Azzurra, grający w kadrze San Marino. Andy Selva – ziarno wśród sanmaryńskich plew. W młodzieńczych latach gra dla tej włoskiej enklawy nawet nie przeszła mu przez myśl. Jego rodzice byli przecież Włochami, a z jedną z najsłabszych reprezentacji świata łączyło go jedynie to, że dziadek ze strony matki był Sanmaryńczykiem. Życie okazało się jednak przewrotne. Selva jest dziś nazywany w swoim drugim kraju legendą i wybitnym napastnikiem, choć do siatki rywali trafiał średnio raz na dwa lata.

Bohater w swoim domu. Historia Andy’ego Selvy

Wyobraźcie sobie, że za kilka lat wszyscy zapomną o Kamilu Gliku, bo jego dokonania przebije Thiago Cionek. To on będzie noszony na rękach, to on będzie przywoływany w przeróżnej maści artykułach, wreszcie to z jego nazwiskiem na koszulkach biegać będę dzieciaki na podwórkach. Nierealne? Pewnie coś na pograniczu science fiction, ale tylko takie porównanie pozwoli nam zrozumieć, dlaczego Andy Selva osiągnął więcej, niż mogłoby się wydawać. W latach 80. rozkwitała kariera Massimo Boniniego – jedynego zawodnika z San Marino mogącego pochwalić się piękniejszym CV. Przez bite osiem lat występował w Juventusie, dzielił szatnie z Michelem Platinim czy Zbigniewem Bońkiem i osiągnął coś, czego nigdy nie było dane posmakować Selvie – zagrał w Serie A. Był rodowitym Sanmaryńczykiem, ale w tamtych latach tamtejsza federacja stanowiła twór jedynie nieoficjalny. Bez problemu mógł więc aplikować do gry w reprezentacji Włoch. Zaczynał w młodzieżówce, ale wtedy San Marino zostało wpisane na listę UEFA. Plany Boniniego legły w gruzach, podjął się reprezentowania swojej ojczyzny.

– Mam jednocześnie szczęście i nieszczęście, że urodziłem się w San Marino. Nieszczęście, ponieważ nie mogę reprezentować Włoch, ale z drugiej strony w tym malutkim kraju znalazłem oczekiwany spokój. Wielu ludzi dałoby wszystko, aby przyjść na świat akurat w tym miejscu.

No właśnie. Swego czasu nasza reprezentacja toczyła regularne boje z tym trzydziestotysięcznym państewkiem. Chyba każdy z nas myślał sobie, że w sumie fajnie byłoby zagrać w tej reprezentacji, a nuż udałoby się nawet załapać do wyjściowej jedenastki. Nie wykluczamy, że niektórzy już bukowali bilety z myślą o podboju nowej ojczyzny, ale bardziej się w to wszystko zagłębiając, dało się dostrzec pewne uchybienia. Na obywatelstwo San Marino trzeba bowiem czekać aż trzydzieści lat. Ewentualnie poszukać tam żony. Selva miał o tyle łatwiej, że jego dziadek ze strony matki był Sanmaryńczykiem. To właśnie różniło Boniniego i Selvę. Jeden był rodowitym obywatelem San Marino, drugi po prostu farbowanym lisem. – Na reprezentowanie San Marino zdecydowałem się po to, aby móc mierzyć się z największymi piłkarzami. Obywatelstwo otrzymałem w spadku po dziadku – tłumaczył. I choć Bonini miał tak naprawdę wszystko, aby stać się niekwestionowaną legendą, dziś większą estymą cieszy się Selva. – Mieszkam w San Marino i widzę z bliska, jak odbierają mnie ludzie. Dla mnie to niewyobrażalne, bo zrobiłem coś z niczego. Ciężko na to pracowałem i uważam, że na tę sławę sobie zasłużyłem.

Początki z futbolem okazały się dla Selvy dość brutalne. Przede wszystkim odrzuciła go pierwsza miłość – AS Roma.Testowała mnie zarówno Roma, jak i Lazio. Bliżej było mi do mojego ukochanego klubu, ale Bruno Conti (wtedy koordynator grup młodzieżowych – przyp. NS) wolał wziąć kogoś słabszego, ale za to nic mu nie płacić – mówił. Nie wiemy, czy naprawdę zadecydowały tylko i wyłącznie pieniądze, ale faktem jest, że coś było na rzeczy. W Romie zaoferowali mu kontrakt próbny, ale z jednym warunkiem, którego nie była w stanie przezwyciężyć nawet miłość do klubu – miał grać za darmo. Do dziś Selva wspomina tamten czas z olbrzymim rozgoryczeniem. – Jestem bardzo rozczarowany, że nigdy nie udało mi się zadebiutować w Serie A. Szczęście jest dla piłkarza wszystkim. Sama determinacja to nie wszystko. We Włoszech rzadko stawia się na młodzież. Wszędzie liczą się kontakty. Mnie szczęście nie dopisało i może dlatego nie zrobiłem większej kariery – przyznał. Kto wie, czy tamten moment nie był w jego karierze przełomowy. Nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby ostatecznie został w ekipie Giallorossich. Epizod w Romie to jedna z blizn na jego karierze. Drugą wspomniany brak debiutu w Serie A. Tak naprawdę nigdy nie był nawet blisko upragnionego celu. Ten fakt doskwiera mu do dziś. – Serce boli, gdy przypominam sobie, że nigdy nie zagrałem w Serie A. Gra na tym poziomie ukoronowałaby moją karierę – wyznaje.

Reklama

View post on imgur.com

Rzeczywistość przyniosła Selvie tułaczkę po niższych poziomach rozgrywkowych. Głównie występował w zespołach włoskiej trzeciej i czwartej ligi. Przełomem była gra w Tivoli (21 meczów, 15 goli), dzięki której skusiło się na niego San Marino Calcio. Nie zagrzał tam jednak miejsca na długo. Tułał się po innych klubach, aż w końcu trafił do występującego w Serie C Sassuolo. To właśnie tam święcił największe triumfy. – Patrząc z dzisiejszej perspektywy, grałem w ciekawych klubach. Hellas Verona i Sassuolo występują dziś w Serie A. Szkoda, że trafiłem na czasy, kiedy oba zespoły grały na niższych poziomach – mówił. W Sassuolo strzelił jedenaście goli, walnie przyczyniając się do awansu do Serie B. – Byliśmy wniebowzięci. Nasz menedżer Massimiliano Allegri wierzył w nas od początku. Przydarzyła nam się serie trzech porażek z rzędu, a on jak gdyby nigdy nic wyszedł do dziennikarzy i powiedział im, że awansujemy. Udało się – wspominał. Zaszczytu gry w drugiej lidze Selva dostąpił już po trzydziestce. – Decydującym czynnikiem w futbolu jest szczęście. Żałuję, że nie trafiłem na zaplecze wcześniej, może wzbudziłbym zainteresowanie klubów z Serie A. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nie dostawałem zbyt wielu sygnałów, że ktoś mnie chce – przyznawał. W Serie B doskwierały mu kontuzję, przez co zagrał tylko w sześciu spotkaniach, łącznie 101 minut, gdzie udało mu się zaliczyć jedną asystę.

Rozgłos zyskał dzięki grze w reprezentacji, w której zadebiutował w 1998 roku. – Nie obchodzi mnie, że nie jesteśmy najlepszą drużyną na świecie. Zawsze czuję mrowienie, kiedy wchodzę na murawę i słyszę hymn narodowy. Jest to dla mnie powód do dumy – opisywał. Jego motto jest proste – dać z siebie wszystko. Nie można się poddawać. Jak na Igrzyskach Olimpijskich, gdzie najważniejszą rzeczą nie jest zwycięstwo a sam udział. Selva schodzi z boiska z podniesioną głową zawsze, kiedy wie, że wykrzesał z siebie maksimum. To dla niego definicja sukcesu. – Możecie nas pokonać, ale nie możecie nas nie szanować. Moi koledzy z zespołu na co dzień pracują w banku czy na poczcie, a jednak mają w sobie tę pasję, żeby w wolnych chwilach ciężko trenować. Gra w reprezentacji to dla nas najwyższy honor i nagroda za ciężką pracę – przyznawał. Historyczną chwilą dla całego narodu był triumf nad reprezentację Liechtensteinu w kwietniu 2004 roku. To właśnie Selva pokonał bramkarza rywali, dzięki czemu San Marino wygrało jedyny mecz w swojej historii. – Nie wiecie, jak bardzo cieszymy się z tego zwycięstwa! Osiągnęliśmy wreszcie swój cel – mówił.

Bonini nigdy nie poprowadził swojej drużyny do międzynarodowego sukcesu, bo taki tytuł trzeba nadać temu zwycięstwu. Selva za to regularnie zapisywał się w historii. Od 1998 do 2008 roku trafił do siatki rywali ośmiokrotnie. Stał się nawet katem Belgów, bo pokonywał ich bramkarzy aż trzykrotnie. W 2001 jego zespół poległ z nimi 1:10 i 1:4, ale już w 2005 Selva w 41. minucie doprowadził do remisu, którego w pechowych okolicznościach nie udało się utrzymać – Sanmaryńczycy polegli wtedy 1:2. Selva pokonywał także bramkarzy Austrii, Bośni i Hercegowiny, Walii, Słowacji i wspomnianego Liechtensteinu. Najważniejszy mecz w karierze każdego tamtejszego zawodnika przypadł jednak na moment, kiedy napastnik nie trafił do siatki. Był 15 listopada 2014 roku. Domowy mecz z Estonią w ramach eliminacji do Euro 2016. Pewni siebie goście, z Konstantinem Vassiljevem na boisku, nie byli w stanie skruszyć sanmaryńskiego muru. Na Stadionie Olimpijskim w Serravalle padł bezbramkowy remis. Wynik ten pozwolił San Marino przerwać fatalną serii 61 porażek z rzędu. – Pamiętam jak przez mgłę wygraną z Liechtensteinem w 2004 roku, ale ten wynik ma inne znaczenie. Czekałem na to 11 długich lat. Szkoda, że nie udało się nam się wygrać. Chcielibyśmy zadedykować ten wynik byłemu reprezentantowi San Marino, nieżyjącemu już Federico Crescentiniemu – powiedział wówczas 38-latek, który na boisku spędził 83 minuty.

Reklama

Był 2014 rok. Reprezentacja San Marino osiągnęła historyczny wynik. Niewiele brakowało, aby już wtedy Selva oglądał ten mecz w klapkach przed telewizorem. W listopadzie 2013, miesiąc po rezygnacji Giampaolo Mazzy ze stanowiska selekcjonera, zawodnik ogłosił zakończenie kariery reprezentacyjnej, jednak ostatecznie wycofał się z tej decyzji. Rok później świętował już wielki w skali tego malutkiego państewka sukces.

Osiem goli w siedemdziesięciu trzech spotkaniach. Okazji na kolejne trafienia było rzecz jasna więcej, chociażby w meczu z Polską 10 września 2008 roku, kiedy na samym początku – przy wyniku remisowym – nie wykorzystał rzutu karnego. Po tym spotkaniu przyznał, iż nasza reprezentacja go lekko zawiodła. – Polacy przecież występowali na Euro i mistrzostwach świata. Spodziewaliśmy się po nich dużo więcej – twierdził Sanmaryńczyk. – Kiedy po meczu wróciliśmy do hotelu, właściciel nie chciał uwierzyć, że Polacy strzelili tylko dwa gole. „Dla nas każdy wynik poniżej 0:5 jest jak zwycięstwo, szczególnie z tak mocnym rywalem jak Polska”, stwierdził uszczęśliwiony i dołożył nam do kolacji bezpłatną butelkę wina. Cóż, to jedyne, za co możemy być wdzięczni piłkarzom Beenhakkera.

Jako kapitan reprezentacji często musiał stawać po stronie zawodników w konfliktach z federacją. W 2015 roku przyszłość piłki w San Marino stanęła pod znakiem zapytania z powodu brak dialogu miejscowego związku piłkarzy właśnie z działaczami. Doszło nawet do tego, że piłkarze zagrozili, iż nie pojadą na mecz ze Słowenią. – To dyktatura, nie demokracja. My, piłkarze, jesteśmy tutaj najważniejsi, a zupełnie nikt nie liczy się z naszym zdaniem. Jeśli sytuacja się nie zmieni, to o wyjeździe do Słowenii nie ma mowy – ostro wypowiadał się Selva. – Wyobraźcie sobie, że za mecz towarzyski każdy zawodnik otrzymuje 60 euro. Do tego musi wziąć dwa dni wolnego w pracy i jeszcze odprowadzić podatek. To absurd. Poza tym, czy na świecie istnieje jakakolwiek inna federacja, która nie posiada żadnego organu nadzoru? – kontynuował. Prezesi federacji początkowo grozili, że skoro piłkarze nie chcą lecieć do Słowenii, to oni rozwiążą wszystkie krajowe reprezentacje, UEFA wykluczy je ze swoich struktur, a problem zniknie sam. Mamy 2017 rok a San Marino nadal dzielnie walczy na arenie międzynarodowej, więc udało się osiągnąć kompromis. Selva miał odchodzić z reprezentacji w 2013 roku, gdy zmienił się trener i w 2015, gdy ta miała zostać rozwiązana. Cały czas jednak w niej trwał, ale od 2016 roku zaliczył już tylko siedem minut. Pojawił się na chwilę na boisku 11 października w starciu z Norwegią, gdzie San Marino w 54. minucie sensacyjnie doprowadziło do wyrównania, ale ostatecznie przegrało 1:4. Prawdopodobnie był to jego ostatni występ w reprezentacji narodowej. Mimo 41 lat na karku nadal gra w piłkę w La Florita, z którą po raz kolejny sięgnął po mistrzostwo kraju. Jego zespół pożegnał się z eliminacjami do Ligi Mistrzów tradycyjnie w 1. rundzie, gdzie uległ Linfield z Gibraltaru (0:1 i 0:0). Selva nie mógł wystąpić w tych spotkaniach z powodu kontuzji, które coraz częściej trapią tego wiekowego napastnika.

Czy jest piłkarzem spełnionym? Brakuje mu tego upragnionego występu w Serie A, ale na pewno osiągnął coś, o czym marzy wielu. Był przeciętnym zawodnikiem jakich od groma w niższych ligach, a mierzył się na boisku z gwiazdami reprezentacji Niemiec, Anglii czy Hiszpanii. Do dziś z utęsknieniem wspomina wrzawę, jaką zgotowali jego reprezentacji hiszpańscy kibice, gdy Sanmaryńczycy z dumą opuszczali boisko w Almerii po porażce 0:5. – Przegraliśmy, ale pokazaliśmy wtedy to, co najważniejsze – wiarę i determinację. Daliśmy z siebie wszystko, za co docenili nas hiszpańscy fani. To była piękna chwila.

Nie każdy musi być bogaty, by osiągnąć szczęście. Selva nie ma trofeów, ale ma wspomnienia. Nie ma worków z pieniędzmi, ale ma miejsce w pamięci każdego fana romantycznych futbolowych historii. Spełniony? Jakieś zadry są, ale chyba tak. Napisał historię, którą będzie cholernie trudno powtórzyć.

Norbert Skórzewski

https://twitter.com/NSkorzewski

Najnowsze

Komentarze

16 komentarzy

Loading...