– Duży żal. Tyle lat byłem w kadrze, walczyłem, borykałem się z różnymi problemami i kiedy w Turcji chłopaki mogli pierwszy raz usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego po zwycięstwie, ja siedziałem w fotelu trzymając wysoko nogę – mówi Sebastian Świderski, czyli jeden z najlepszych polskich siatkarzy w historii, a dziś prezes ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. Poprosiliśmy go o rozmowę przy okazji trwających mistrzostw Europy, chociaż te kojarzą mu się jak najgorzej. Był przecież w drużynie, która poniosła spektakularną klęskę w 2007 roku, a dwa lata później, zamiast pojechać na złote dla Polaków Euro, musiał wjechać na blok operacyjny. Dlaczego wicemistrzowie świata z 2006 roku nie wytrzymali presji? Jaką terapię zastosował wobec niego Ferdinando De Giorgi, żeby nauczył się włoskiego? Dlaczego momentami nienawidził Włocha? Czy siatkarze to lekomani? Zapraszamy na spotkanie ze „Świdrem”.
***
To prawda, że kiedy zrywa się ścięgno Achillesa, słychać taki charakterystyczny trzask?
Czy słychać trzask, to nie wiem, ja po prostu odczułem bardzo mocne uderzenie. Wtedy – w 2009 roku podczas sparingu z Bułgarią w Bełchatowie – w pierwszym momencie miałem wrażenie, jakby ktoś kopnął mnie w łydkę albo trafił kamieniem. To chyba charakterystyczne dla tej kontuzji. Osoby, które to spotkało, opisują to mniej więcej podobnie.
W takich chwilach człowiek od razu czuje, że jest bardzo źle?
Diagnoza została postawiona praktycznie natychmiast. Przeniesiono mnie z boiska do pokoju fizjoterapeuty Skry Bełchatów, tam lekarz ściągnął tylko buta, popatrzył i od razu powiedział, że mam dziurę w Achillesie. Ścięgno było bardzo mocno naderwane. Zabronili mi ruszać nogą, żeby nie zerwało się do końca, bo to byłoby najgorszą rzeczą. Kolejnego dnia miałem rezonans, badania w Łodzi i praktycznie od razu trafiłem na stół operacyjny. Wszystko działo się bardzo szybko. Dzięki lekarzom mogę jednak teraz normalnie funkcjonować, dziś już nie odczuwam żadnej dolegliwości. Ścięgno było jednak dość mocno zszyte, dlatego cały czas ćwiczę, rozciągam je. Chociaż z drugiej strony akurat cieszę się, że tak mocno mnie pozszywali, bo mój znajomy, który zerwał Achillesa mniej więcej w tym samym czasie, musiał go później poprawiać chyba dwa razy.
O co wtedy najbardziej się pan martwił? O nogę, czy uciekającą szansę na dobry wynik z reprezentacją podczas zbliżających się mistrzostw Europy?
Nie myślałem o żadnej uciekającej szansie. Poważnie chodziło mi po głowie zakończenie kariery, myślałem co będę robił dalej w życiu. Było ciężko, ale miałem wsparcie. Pamiętam chociażby wspaniały gest przyjaciół, znajomych i rodziny, którzy wykupili nawet wielki baner w moim rodzinnym Gorzowie. Napisali na nim, że mam się trzymać, że „Świder” na pewno wróci. Nigdy tego nie zapomnę.
Jak oglądał pan mecze kolegów podczas zwycięskiego Euro w Turcji?
W domu, z nogą u góry. Duży żal. Tyle lat byłem w kadrze, walczyłem, borykałem się z różnymi problemami i kiedy chłopaki mogli pierwszy raz usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego po zwycięstwie, ja siedziałem w fotelu trzymając wysoko nogę. To bolało, że nie mogłem być obecny przy największym sukcesie drużyny. Ale z drugiej strony, była to dla mnie też szkoła życia.
Paweł Zagumny odbierając złoty medal wszedł na podium w pana koszulce z numerem 13.
Nie wiedziałem o tej akcji. Byłem kompletnie zaskoczony.
Nigdy nie miał pan szczęścia do mistrzostw Europy. W 2007 roku jechaliście do Rosji z mocną ekipą, zbliżoną do tej, która rok wcześniej zdobyła wicemistrzostwo świata w Japonii. I wtopa. Dopiero jedenaste miejsce.
Zapadło kilka decyzji personalnych, że część chłopaków nie jedzie, do tego było jeszcze dużo zamieszania z boku, niekoniecznie sportowego. Jako wicemistrzowie świata byliśmy stawiani jako jeden z faworytów, ale nie poradziliśmy sobie z presją. Już porażka z Belgią na początku (1:3 – red.) ustawiła nas w złej sytuacji, z której już nie potrafiliśmy się podnieść. Belgia nie prezentowała wtedy jakiejś wielkiej siatkówki, a jednak jej żelazna taktyka na nas wystarczyła. Chyba pomyśleliśmy trochę, że damy im radę, nawet jak zagramy na 50-60 proc. Ale Belgowie pokazali, że to za mało. Taki kubeł zimnej wody na nasze głowy na pewno się przydał, sprowadził nas na ziemię. Po sukcesie w Japonii spotkaliśmy się z falą ogromnej popularności, a rok później z ogromną falą krytyki. I to praktycznie z każdej strony, od wszystkich. Chociaż pewnie ja i tak nie odczułem tego aż tak bardzo jak reszta chłopaków, bo na co dzień grałem we Włoszech.
A nie było trochę tak, że niektórym po Japonii lekko odbiło? Może popatrzyliście na grupę z Rosją, Belgią, Turcją i uznaliście, że jako wicemistrzowie świata wciągniecie ich nosem.
Może nam nie odbiło, ale prawda jest taka, że to, co działo się wokół, zupełnie nas przerosło. Zainteresowanie nami było ogromne, pojawiły się chociażby pierwsze oferty reklamowe. Gdzie tak naprawdę nawet do tej pory ciężko znaleźć polskiego siatkarza, który reklamuje cokolwiek. Był Bartek Kurek i serki Monte, „Winiar” z jakimiś szamponami czy mydłami, chłopaki wystąpili w reklamówce telefonii komórkowej i tyle. Wtedy tak naprawdę otworzyły się dla nas drzwi do zupełnie innego świata. Było dosłownie jak w filmie: spotkania i wizyty w zakładach pracy, autografy. I nie potrafiliśmy chyba do końca sobie z tym wszystkim poradzić. Chcieli nas mieć dla siebie kibice, dziennikarze, staliśmy się osobami publicznymi. A jak coś zrobiliśmy, wiedzieli o tym wszyscy, bo prawie nie mieliśmy już prywatności. To były niby drobne sytuacje, ale one wpływały też później na funkcjonowanie całego zespołu.
Łukasz Kadziewicz w swojej biografii stwierdził, że przed turniejem w Rosji niektórzy z was byli też zajechani fizycznie: „Po dwóch latach katorżniczej pracy z Raulem Lozano czułem się zdewastowany fizycznie (…) Nie tylko moje zdrowie się posypało, podobnie było z innymi chłopakami. (…) Czułem się zgnieciony, bo znów było w Spale dużo i mocno na treningach. Za dużo i za mocno. (…) Urazy na szybko leczone Voltarenem i zastrzykami zamieniały się w kontuzje, było ich coraz więcej”.
Nie tylko za Raula tak było. Większość zawodników miała problemy. Wychodziły obciążenia w klubie i reprezentacji, ogromne natężenie meczów. Wszyscy ratowali się więc różnymi środkami farmakologicznymi, które pozwalały chociaż uśmierzyć ból i w miarę normalne funkcjonować na treningu. Tutaj zgadzam się z „Kadziem” w stu procentach. Ktoś kiedyś trafnie powiedział, że największym przyjacielem siatkarza jest właśnie Voltaren. W tabletkach lub zastrzykach, bo to dawało największy spokój.
Siatkarze to lekomani?
Może nie powinien o tym mówić, ale były czasy, kiedy człowiek brał różnego rodzaju specyfiki przeciwbólowe lub przeciwzapalne, żeby po prostu zobaczyć, jak zareaguje na nie organizm. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że po niektórych silnych lekach miałem niezłe rewolucje żołądkowe, a łykając z kolei coś słabszego, efekt uśmierzający ból bywał podobny, ale już bez skutków ubocznych. Każdy z nas miał najczęściej swój ulubiony środek, taki który przyjmował na przykład wieczorem, dzień przed meczem, żeby później po prostu nie czuł bólu.
A spotkał pan kiedyś siatkarza, który sięgał po coś mocniejszego niż leki?
Twarde narkotyki to może za duże słowo, ale mieliśmy chociażby przykład Giby, który został przecież zawieszony za palenie trawy. Zdarzają się takie sytuacje i zawodnicy później za to płacą. Sam miałem okazję występować w lidze przeciwko Szymonowi Żurawskiemu, który swojego czasu sprowadzał odżywki, chyba ze Stanów Zjednoczonych. Nie miał świadomości, że mogą w nich być jakieś zakazane substancje. Był też chłopak z Morza Szczecin, u którego stwierdzono podwyższony poziom testosteronu, przez co też był zawieszony. Odwoływał się, zamknięto go na kilka dni w jakiejś klinice, żeby wszystko sprawdzić, po czym okazało się, że… on miał tak naturalnie. I trzeba było wszystko odkręcać. Ale to tak na marginesie.
Przejdźmy do Eurovolley. Pan jak mało kto zna Ferdinando De Giorgiego, poznaliście się kilkanaście lat temu po pana transferze do Seria A. Jak wyglądał pierwszy dzień we Włoszech? Perugia to jednak nie Kędzierzyn.
Pamiętam to dość dobrze. Miałem badania kontrolne, lekarze sprawdzali czy wszystko jest ze mną OK. I muszę przyznać, że z takimi badaniami jak tam, nie spotkałem się nigdzie indziej. Później było oficjalne powitanie z prasą, kibicami, obiadokolacja z właścicielami klubu. Sama Perugia to miasto historyczne, w pewnym sensie trochę podobne do Krakowa. Początkowo problemem była dla mnie bariera językowa, ale co ciekawe, udało mi się tam poznać Polkę. A najlepsze w tym wszystkim było to, że pochodziła z Gorzowa Wielkopolskiego. Czyli moja krajanka. Zupełny przypadek, ale bardzo mi pomogła, szczególnie na początku pobytu.
A pierwsze spotkanie z De Giorgim?
„Fefe” jeszcze w 2002 roku grał na mistrzostwach świata, co było jego pożegnaniem z reprezentacją, a rok później był już grającym trenerem w Cuneo. Dlatego po raz pierwszy spotkaliśmy się jeszcze po przeciwnych stronach siatki. Z tego co pamiętam, z Cuneo wygraliśmy wtedy w Lidze Mistrzów dwa razy po 3:2. De Giorgi nie grał już wtedy za wiele, ale pamiętając jego styl gry powiem tak: współczuję środkowym, bo oni zawsze mieli wielki problem z odczytaniem jego wystaw. Nawet jak przez te dwa lata pobytu w Kędzierzynie mieliśmy czasami okazję pobawić się jako oldboje w lidze amatorskiej, to widać było, że mimo wieku ma jeszcze te palce, ten dryg. To była sama przyjemność atakować po jego wystawach. Wracając jednak do Włoch, kiedy przechodził do Perugii, jego życzeniem było ponoć sprowadzenie tam mnie. To człowiek z wielką historią włoskiej siatkówki i przychodząc do niego zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo. A co się później okazało, było nawet bardzo trudno. Był wymagający, szczegółowy, to człowiek mający pewne swoje reguły, z którymi nie można było dyskutować.
Był zamordystą, czy bardziej umiarkowanym demokratą?
W Perugii był jeszcze trenerem na dorobku, dopiero szukał swojego trenerskiego wizerunku. Ale później, kiedy już prowadził mnie w Maceracie, był to już człowiek, który wiedział czego chce. Widać było też, że zaczął sobie radzić z presją. Po mistrzowskim sezonie z Maceratą kolejny rok miał bardzo słaby, była walka o utrzymanie praktycznie do ostatniej kolejki, doszły do tego wielkie problemy i konflikty w drużynie. Mówiono, że De Giorgi szybko pożegna się ze stanowiskiem, tym bardziej, że właściciel Maceraty był bardzo specyficznym człowiekiem, który dawał ogromne pieniądze, ale miał jeszcze większe wymagania. Ale „Fefe” tego miejsca w klubie nie stracił. Mało tego, nawet przedłużył umowę, dzięki czemu miałem okazję znów z nim pracować po przejściu z Perugii. Tak więc ewoluował jako trener, uczył się na swoich błędach.
Wydarł się kiedyś na pana?
Zdarzały się różne sytuacje. Wydaje się, że jest człowiekiem bardzo spokojnym, natomiast w rzeczywistość wiele rzeczy trzyma w sobie. I kiedy przychodził pewien krytyczny moment, potrafił wszystko z siebie wyrzucić. Wtedy bywało naprawdę gorąco. Mnie osobiście może nie zbeształ, ale pamiętam jedną dość zabawną historię z szatni Perugii, dzięki której przełamałem się jeśli chodzi o mówienie po włosku. Było nas dwóch takich, którzy w ogóle nie gadali i raczej unikali konwersacji: ja i Yoichi Kato z Japonii. De Giorgi wchodząc do szatni zawsze oczywiście mówił co robimy, jakie są założenia, ewentualnie omawiał wcześniejsze spotkanie. I w pewnym momencie mówiąc o taktyce, o tym, co będziemy robić na treningach, zwrócił się wprost do mnie. Bardzo mnie zaskoczył, bo zapytał, czy się z nim zgadzam i co mam w ogóle do powiedzenia. I chcąc nie chcąc trzeba było coś powiedzieć na forum. Pamiętam to jak dziś, powiedziałem: „Dosyć mówienia, bierzemy się do pracy!” (śmiech). „Fefe” popatrzył na mnie, mocno się zdziwił, ale zaraz zaczął się śmiać. Po czym o to samo zapytał kolegę. A Kato zamiast coś odpowiedzieć, to niczym prawdziwy samuraj kiwnął tylko głową, powiedział „si” i więcej już się nie odzywał. Ale on akurat w ogóle wszystko dusił w sobie. Kiedyś przyjechała do Perugii ekipa ponad siedemdziesięciu japońskich kibiców, specjalnie po to, żeby zobaczyć jego grę. Kiedy poszli później na kolację, on… praktycznie w ogóle się do nich nie odezwał.
Któryś zawodnik popadł kiedyś w konflikt z De Giorgim?
Jeżeli pojawiały się problemy, zapraszał zawodnika na rozmowę indywidualną. Wysłuchał go, ale był to raczej trudny dialog. Kiedyś w duży konflikt popadł z nim w Maceracie Dennis, słynny kubański przyjmujący. Kompletnie nie mogli się dogadać i trzeba było się rozstać. Ale to De Giorgi został w klubie. To twardy człowiek, twardy trener. Chociaż z drugiej strony na pewno nie jest to też szkoleniowiec, który w ogóle nie słucha i nie rozmawia.
Sprowadzenie w 2005 roku do Maceraty Arkadiusza Gołasia było jego decyzją? (polski środkowy nie zdążył zadebiutować w drużynie – red.)
Nie wiem. Arek długo był na celowniku włoskich klubów, a Macerata to jednak ekipa, której się nie odmawia. Pamiętam, że rozmawiał ze mną, pytał o wszystko, w trakcie mistrzostw Europy w Rzymie mieszkaliśmy akurat w jednym pokoju, więc tam również był to jeden z głównych tematów. Ustalaliśmy nawet, jak wspólnie spędzimy święta Bożego Narodzenia, ponieważ Maceratę od Perugii dzieli około stu kilometrów. Mieliśmy spotkać się w górach, w połowie drogi w jakiejś agroturystyce. Niestety, nie udało się tych planów zrealizować. Kiedy później sam trafiłem do Maceraty i nie mogłem grać w koszulce z numerem 13 – bo ten był zarezerwowany dla grającego tam przez wiele lat Mirko Corsano – wspólnie z włodarzami klubu ustaliliśmy, że zagram z 16, żeby upamiętnić Arka.
Znów wrócę do biografii Łukasza Kadziewicza. Napisał o panu: „Świder miał tylko jeden problem: dwie lewe ręce w przyjęciu. Dobrze o tym wiedział i zarzynał się na treningach”. De Giorgi dawał panu we Włoszech mocny wycisk?
Miał taki schemat treningu, że przyjmujący i rozgrywający przychodzili zwykle 20-30 minut przed zajęciami i rozgrzewali się zanim jeszcze na salę weszła reszta zawodników. Włoch bardzo lubił „gnębić” przyjmujących. Ale u niego na treningu nie przyjmowało się tylko po to żeby przyjmować. Zawsze był jakiś cel, jakieś zadanie, trzeba było na przykład przyjąć sześć czy siedem zagrywek na dziesięć w ten sam punkt itd. Trening trwał tyle czasu, aż trener osiągnął oczekiwany efekt. Dlatego zajęcia trwały czasami nawet trzy i pół godziny, a z tego co słyszeliśmy, na kadrze zdarzyło się ostatnio nawet i ponad cztery.
Teraz mówi pan o nim w superlatywach, ale po takich treningach pewnie nie mógł pan wtedy na niego patrzeć.
Wielokrotnie były takie sytuacje, że człowiek miał już wszystkiego dość, a tu jeszcze padała dyspozycja, że każdy ma wykonać dziesięć zagrywek na określoną szybkość i w określoną strefę. Innym razem po ciężkiej siłowni kazał nam jeszcze ćwiczyć przyjęcie, bo jego zdaniem coś było akurat do poprawy. Potrafił zaskakiwać, wtedy można go było nienawidzić.
De Giorgi trenował pana w dwóch klubach, a potem to pan ściągnął go do Kędzierzyna. Znacie się więc bardzo dobrze. Poza halą to taki typowy Włoch, który uwielbia dobrze zjeść i dobrze się zabawić?
Zjeść to na pewno! Uwielbia oczywiście włoskie jedzenie, ale kiedy przyjechał do Polski, nie było to dla niego żadne novum, bo będąc w Rosji przeżył chyba większą szkołę kulinarną. U nas delektował się przede wszystkim zupami, wprost zajadał się żurkiem. Jest też bardzo towarzyski, ale to chyba leży w naturze wszystkich południowców, żeby spotkać się na kolacji, posiedzieć, porozmawiać, napić się dobrego wina. Oni mają to we krwi, chociaż na początku chociażby jego nastawienie do dzwoniącego telefonu przy posiłkach było dla mnie niezrozumiałe.
Wkurzało go to?
I nie dotyczyło to tylko drużyny podczas oficjalnych kolacji i wszystkich posiłków. Pilnował tej zasady również poza sportem. Kiedy spotykaliśmy się na obiedzie w Kędzierzynie, irytowało go, gdy ktoś do mnie dzwonił. Ale powiedział, że w moim przypadku akurat to jeszcze rozumie, taka praca. Ja będąc prezesem klubu, mogłem więc rozmawiać przy jedzeniu (śmiech).
Długo musiał pan namawiać go do przyjazdu do Polski w 2015 roku?
Nie. Pamiętajmy, że Ferdinando już wcześniej startował w konkursie na selekcjonera reprezentacji Polski, ale przegrał z Andreą Anastasim. Już wtedy chciał pracować w Polsce.
Czego się pan spodziewa po reprezentacji pod jego wodzą? (rozmawialiśmy dzień przed startem Euro – red.)
Budowanie drużyn przez „Fefe” jest dosyć długie i żmudne, ale reprezentacja to nie klub, tam nie ma się kilku miesięcy na przygotowanie i wdrożenie nowej taktyki. Pamiętajmy, że ta drużyna miała bardzo niewiele czasu przed starem sezonu reprezentacyjnego. Wydaje mi się, że treningów było trochę za mało. Po odpadnięciu z Ligi Światowej tego czasu było na szczęście już trochę więcej. Nie ukrywam, sam jestem ciekaw, jak reprezentacja będzie wyglądała na tych mistrzostwach. De Giorgi ma jednak jakąś wizję, nie boi się też stawiać na młodych. Ta drużyna ma potencjał, dlatego nie widzę innej możliwości, jak zdobycie medalu. Chociaż trzeba pamiętać, że to jest sport. Reprezentacji z podobnymi ambicjami jest kilka, czasami wystarczy też jedna kontuzja, jeden słabszy dzień i cała praca może pójść na marne.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. zaksa.pl i 400mm.pl