Dzisiejsze popołudnie zdominowała globalna dyskusja – co oglądać, co śledzić, co ważniejsze? Większość wybrała oczywiście hiszpański klasyk (albo raczej Szpakowskiego i jego unikalne show), ale Premier League stworzyła godną alternatywę dla zmęczonych ciągłą rywalizacją Ronaldo z Messim. My na Anglię rzuciliśmy okiem przede wszystkim w celu porównania formy Szczęsnego i Boruca, którzy dzisiaj wyskoczyli na całkiem mocnych rywali – Liverpool oraz Manchester United.
Co do meczu Arsenalu z The Reds… Zawierał dwie niemal równe, kompletnie różne części meczu. Przez pierwsze pół godziny, może więcej, Arsenal był Ruchem Chorzów, a Liverpool Ł»liliną. Po kilkudziesięciu minutach nękania nastąpiło odwrócenie ról, i niemal do końca atakowali Kanonierzy. Sami nie wiemy, który z zespołów był słabszy – londyńczycy w pierwszej, czy goście z Liverpoolu w drugiej części spotkania.
To co zwróciło naszą uwagę – niesamowita lekkość w poczynaniach Arsenalu. Dwudziesty, trzydziesty metr od swojej bramki, czy szesnastka rywali – jeden pies, to wciąż te same klepki, te same techniczne dryblingi i ryzykowne podania „na metrze”. Z jednej strony wyglądało to całkiem ciekawie, z drugiej było niesamowicie nieefektywne i zwyczajnie zabawne, gdy po raz enty, któryś z graczy w biało-czerwonych strojach kładł się bezsilnie po czystym odbiorze Carraghera, czy innego Aggera.
Pod bramką Szczęsnego zaś – pełna swoboda. Dla tych którzy tęsknili za polską Ekstraklasą – obejrzyjcie sobie Arsenal, to jest ten luz, który posiadają również nasze chłopaki. Piłka prostopadła – a, to dobry moment by położyć się na trawie. Dośrodkowanie? Może sprawdzę co ciekawego dzieje się po drugiej stronie boiska. Strzał? Boże Święty, byleby mnie nie trafił. Tak pokrótce można opisać tę sympatyczną gromadkę dzieciaków we mgle, którzy dziś określani byli mianem „defensywy Arsenalu”. Nie trzeba być Wengerem, by wywnioskować, że Arsenal przycisnął i sprawiał wrażenie lepszego zespołu dopiero kiedy praktycznie odciął swoich obrońców od gry. Kiedy już Liverpool przekraczał połowę – jak choćby Henderson w 60. minucie – Kanonierzy gubili się jak Szpaku przy komentowaniu ligi hiszpańskiej.
Szczęsny… Cóż, nie miał zbyt dużo do roboty. Przy bramkach nie miał za wiele do powiedzenia, ale śmiemy twierdzić, że w najwyższej formie, przy nieco lepszym ustawieniu zdołałby wyjąć obie piłki. Do tego dość często udawał się w podróże poza pole bramkowe, nie zawsze z dobrym skutkiem (ratował go m.in. Podolski wybijając piłkę z linii, czy napastnicy Liverpoolu – błyszcząc nieporadnością i rozregulowanymi celownikami).
Aby opisać postawę defensywy Southampton, wystarczyłoby w zasadzie crtl+c + crtl+v z fragmentu o obrońcach Arsenalu. W gruncie rzeczy cieszymy się, że Arturowi Borucowi przyszło dzielić szatnię z takimi kasztanami, bo w końcu rzeczywiście może się wykazać i to po kilka razy w jednym meczu. Jeśli przeciwko tobie grają same Kiercze i Pietrasiaki, tyle że z angielskimi nazwiskami, to rękawice trzeba wymieniać mniej więcej co połowę.
Tylko Borucowi piłkarze Mauricio Pochettino zawdzięczają, że nie wrócili dziś z Manchesteru z bagażem pięciu bramek. A samemu trenerowi chyba ostatecznie odpadł dylemat, kto powinien bronić, bo „Holy Goalie” był w niesamowitym gazie. Przy pierwszej bramce nie miał większych szans, bo jedno genialne podanie Kagawy wystarczyło, by wprowadzić defensywę w pole, natomiast przy drugiej – zwróćcie uwagę na filmikach – cała obrona zastosowała tzw. krycie od tyłu (nie mylić z penetracją). A Boruc mógł tylko robić wielkie oczy, tak jak w swoim debiucie.
Druga połowa to już jednak prawdziwy koncert w jego wykonaniu. Najpierw przy strzale Van Persiego zachował się jak Kuszczak jeszcze w barwach West Bromwich właśnie z Manchesterem, by potem, w typowym dla siebie stylu zatrzymać Rooneya. Tego się nie opisuje, to się ogląda.
A my mamy coraz mniej wątpliwości, kto powinien bronić w kadrze…