Poznali się piętnaście lat temu w Barcelonie. Guardiola akurat przeżywał rozkwit swojej piłkarskiej kariery. Był kapitanem Dumy Katalonii, który uchodził za najlepszego centrocampistę od czasów Bakero i który nie płacił rachunków w knajpach, bo po prostu nie musiał. Kibice go uwielbiali, traktowali jak bóstwo. W tym samym czasie Mourinho znaczył dla Katalończyków tyle, co Jarosław Krzoska dla kibiców Wisły Kraków. Niewiele. Każdy wiedział, że ktoś taki pracuje w klubie, ale nikt specjalnie się tym nie przejmował. Sam Jose nie rzucał się w oczy, nie zabierał zbyt często głosu, w stu procentach poświęcając się pracy. Z Guardiolą miał bardzo dobry kontakt. Podobno nawet się lubili. Ale dziś, po piętnastu latach i setkach wzajemnych uszczypliwości, sytuacja zmieniła się na tyle, że obaj mogą zacytować Franciszka Smudę i powiedzieć sobie głośno w twarz: „My już nie som przyjacioły”.
Historię ich utarczek zna niemal każdy. Zaczęło się od dwumeczu Barcelony z Interem w Lidze Mistrzów. Pierwsze zaczepki na konferencji prasowej, kłótnia z Xavim po meczu w Mediolanie, wreszcie sławetny „autobus” zaparkowany na dwudziestym metrze od bramki Interu i prowokacyjna radość Mourinho po końcowym gwizdku sędziego. To był jego wieczór, jego spektakl i jego chwila triumfu. Jose zrobił show po którym cała Katalonia kipiała z wściekłości. Zapytany później, jak to jest być wygwizdanym przez osiemdziesiąt tysięcy fanów na Camp Nou, odpowiedział, w charakterystycznym dla siebie tonie: „To cudowne, magiczne uczucie”.
Guardiola od początku wiedział, że jeśli chodzi o „mind games”, to z Mourinho nie ma najmniejszych szans. Uznał, że lepiej go ignorować. Było to jednak o tyle trudne, że atmosferę systematycznie podgrzewały media, a kolejne konfrontacje były nieuniknione. Zwłaszcza, że w czerwcu 2010 roku „The Special One” podpisał kontrakt z Realem Madryt i od razu zintensyfikował psychologiczną zabawę z Katalończykami. Pep Guardiola zdawał więc sobie sprawę, że milczeniem nic nie ugra. Problem w tym, że jego słowne riposty wciąż były słabe, niczym „low kicki” Najmana.
W końcu jednak nie wytrzymał i po raz pierwszy powiedział coś kąśliwego w kwietniu tego roku, już po porażce z Realem w finale Pucharu Króla, a tuż przed kolejnym starciem, tym razem w półfinale Ligi Mistrzów. – W Copa del Rey przegraliśmy tylko dlatego, że sędzia ze znakomitym wzrokiem nie uznał gola Pedro, który był na dwucentymetrowym spalonym – przyznał na konferencji prasowej, co hiszpańskie media od razu odebrały jako uszczypliwość w kierunku Jose. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.
– Do tej pory mieliśmy dwie grupy trenerów. Pierwszą, bardzo małą, która nigdy nie komentuje decyzji sędziów oraz drugą, w której jestem ja, krytykującą błędy sędziowskie, jeśli takie się zdarzają. Po wypowiedzi Guardioli zaczynamy nową erę. Powstała nowa grupa, w której jest tylko on – krytyka słusznych decyzji arbitra. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – ironizował Mourinho.
I wydawało się, że temat jest już zamknięty. Nikt nie spodziewał się po Guardiolii pociągnięcia tego wątku. To nie w jego stylu. Ale tym razem Pep zaskoczył wszystkich.
– Jose przeszedł na ty, więc będę to kontynuował. […] A więc Jose, widzimy się na boisku o 20.45. Poza boiskiem już zwyciężyłeś. Dam ci więc nagrodę pozaboiskowych mistrzów, którą możesz zabrać do domu i tam się nią cieszyć – zaczął 40-letni trener Barcelony, a potem było już tylko ciekawiej. – Na konferencjach to on jest jebanym szefem i nie zamierzam z nim rywalizować na tym polu. Pamiętam tylko, że pracowaliśmy razem przez cztery lata. W takich gierkach on jest magikiem, ja nie. Jeśli oni wygrają to mu pogratuluję, jeśli my zwyciężymy, to mam nadzieję, że on postąpi tak samo – dodał.
Amen. Tą wypowiedzią Guardiola udowodnił, że nie jest już małym chłopcem, jak choćby tu na zdjęciu sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy wpatrywał się w wiwatującego Terry’ego Venablesa. Wręcz przeciwnie pokazał, że jest dżentelmenem z jajami. Stawił czoła Mourinho na jego polu, a potem pokonał go tam, gdzie czuje się zdecydowanie najlepiej. Czyli na boisku.
Utarczki słowne utarczkami, ale poza fleszem kamer, obaj trenerzy darzą się wzajemnym szacunkiem. Kiedy jeszcze Mourinho pracował w Barcelonie, był odpowiedzialny między innymi za taktyczne rozpracowywanie rywali. Swoimi spostrzeżeniami dzielił się z każdym piłkarzem z osobna. Czasami były to luźne rozmowy, a czasami długie konwersacje, obfitujące w różne detale i niuanse taktyczne. Większość zawodników miała go jednak w nosie. Słuchali go z konieczności, bo jako „tłumacz” Bobby’ego Robsona, a później Louisa van Gaala, nie wzbudzał u nich wielkiego respektu. Olewali go podobno wszyscy. Wszyscy, poza dwójką piłkarzy. W tej dwójce byli: Laurent Blanc i właśnie Guardiola.
To, że Mourinho ceni Guardiolę, jako piłkarza, ale i człowieka, potwierdza także niedawna opowieść Marca Ingli, byłego wiceprezesa ds. sportowych Barcy, który na łamach „El Mudno Deportivo” zdradził kulisy swoich rozmów z Mourinho z 2007 roku. Katalończycy akurat rozglądali się za nowym trenerem, po zwolnieniu Franka Rijkaarda. – Spotkałem się z nim i jego agentem – Jorge Mendesem w Lizbonie. Mourinho przedstawił nam swoją prezentację w PowerPoincie, która zawierała jego przemyślenia na temat naszej filozofii piłkarskiej, naszej klasycznej formacji 4-3-3, wad i zalet zespołu, a nawet ludzi, których widziałby w sztabie szkoleniowym. Wśród kandydatów na swojego asystenta wymienił wtedy m.in. Josepa Guardiolę, Luisa Enrique, Sergiego Barjuana i Alberta Ferrera. Wybraliśmy jednak Guardiolę, ponieważ to on był pierwszym wyborem Txikiego, a Mourinho powiedział nam, że nie zmieni sposobu wykorzystywania mediów – opowiadał Igla.
Inny człowiek związany z Barceloną, były prezydent tego klubu – Joan Gaspart powiedział z kolei, że obecny Mourinho, to nie jest ten sam człowiek, którego poznał przed laty w stolicy Katalonii. „Ma podwójną osobowość, zmienił go futbol” – dodał.
Owszem, zmienił. Te słowa są oczywistą oczywistością. Trzeba jednak pamiętać, że Mourinho wychodzi na mecz jak na scenę teatru. Sztucznie pompowany konflikt z Guardiolą, czy palec w oku Tito Vilanovy, jest po prostu częścią scenariusza. Wszystko na pokaz. Pod publiczkę. Show must go on.
JAKUB POLKOWSKI

