Walczysz o utrzymanie w lidze, ale zupełnie ci nie idzie. Co chwilę coś, co rusz kolejne kłody lądujące pod twoimi nogami. Remisy przeplatasz porażkami, na twoje mecze przychodzi garstka kibiców i generalnie to robisz wszystko, by zniechęcić do siebie ekstraklasowe towarzystwo. Aż tu nagle bum – lejesz rywala 6:0. I gdy wydawało nam się, że tak monstrualny triumf potrafi dać solidnego kopa na rozpęd, to wtedy obejrzeliśmy popis Śląska w Lubinie, który bezpardonowo sprowadził nas na ziemię. A nasze teorie – spuścił w kiblu.
Jeśli podopiecznych Jana Urbana porównać do żołnierza na froncie, to okazuje się, że przed paroma dniami Śląsk wpakował cały magazynek w ofiarę masakrując ją doszczętnie i dziś nie miał już nawet czym strzelać do kolejnej. Wrocławianie zresztą byli świadomi tego, że nawet jeśli zbliżą się do przeciwnika, to naciśnięcie spustu przyniesie tylko głuchy klekot – tym samym nawet nie przekraczali za często linii środkowej i spokojnie oczekiwali na wyrok.
A Zagłębie, mające dziś i luz, i fantazję, i polot w grze, takiej okazji marnować nie chciało. O dziwo „Miedziowi” w pierwszej połowie wcale nie przycisnęli rywala do ściany, a wręcz oddali mu trochę pola i spokojnie wyczekiwali swoich szans w kontratakach. Jeden z takich szturmów właśnie zakończył się faulem Riery przed szesnastką. Do piłki podszedł Starzyński i pyknął nad murem z taką lekkością, jak gdyby ten zbudowany był nie z kilku rosłych chłopów, a paru przedszkolaków.
Starzyński klasa. #ZAGŚLĄ pic.twitter.com/MYnG0OTnln
— Bartek Szulga (@BartekSzulga) 16 maja 2017
Na tym zresztą Zagłębie nie chciało poprzestać. Kilka fajnych kombinacyjnych akcji udało się ekipie Piotra Stokowca jeszcze sklecić, jak na przykład wtedy, gdy Janoszka sprytnie przepuścił piłkę między nogami, a Piątek dał się wykazać Pawełkowi, ale generalnie do przerwy wciąż było 1:0.
Mocne słowa w szatni? Bura od trenera Urbana i diametralnie lepsza gra? Mentalny „liść” na otrzeźwienie i jazda na tyłkach po zmianie stron? Nic z tych rzeczy. Śląsk cały czas otumaniony i bez pomysłu na to jak, po pierwsze, odepchnąć rywala spod okolic szesnastki, a po drugie – jak pod pole karne rywala się dostać. Tymczasem lubinianie bawili się w najlepsze. Tuż po zmianie stron kapitalnie sieknął Piątek, ale piłka po jego strzale zatrzymała się na poprzeczce. Minęła jednak chwila, a ten sam Piątek znów pogroził palcem Pawełkowi. Tym razem jednak futbolówka odbiła się od słupka na tyle szczęśliwie, że gdy piłkarz Zagłębia miał ją pod nogami z powrotem, to bramkarz Śląska leżał już na ziemi i mógł tylko błagalnym wzrokiem spoglądać na piłkę wpadającą do siatki.
Tak efektownie wygrać 6:0, i tak fatalnie przegrać 0:2… Niebywałe. W sumie to i tak najniższy wymiar kary, bo z samej gry zdecydowanie więcej mieli „Miedziowi”, a i przecież sami spartolili kilka niezłych okazji. Jak choćby wtedy, gdy Nespor otrzymał prostopadłe podanie z głębi pola, minął Pawełka, ale zamiast do bramki – kopnął w obrońcę. Tak czy owak – zasłużone trzy punkty pozostają w Lubinie, a Śląsk – po chwili euforii – znów musi zacząć się martwić o swoją przyszłość. Śląsk, którego najlepsą puentą gry było zagranie Sito Riery z ostatnich minut. Akcja jak każda inna, wynik już od dawna ustalony, a ten kopie rywala kompletnie bez sensu i wylatuje z czerwoną kartką. Kompletna bezmyślność.
fot. FotoPyk