Bez wątpienia ma jedną cechę, której brakuje Agnieszce Radwańskiej: mierzy najwyżej jak to możliwe i mówi o tym wprost. – Moim celem jest wygrać turniej wielkoszlemowy i zostać liderką rankingu. Bez tego zwycięstwa nie są tak słodkie, a porażki tak motywujące – tłumaczy Johanna Konta. Właśnie odniosła największy sukces w karierze, wygrywając turniej w Miami, od którego większe są tylko Wielkie Szlemy. Żadna reprezentantka Wielkiej Brytanii nie zanotowała takiego wyniku od 40 lat. A wszystkie znaki wskazują na to, że 25-latka dopiero się rozkręca. Czy rzeczywiście stać ją na realizację ambitnych celów?
Sportowcy rozwijają się w różnym tempie, jedni są świetni już jako nastolatkowie, inni potrzebują trochę więcej czasu, jeszcze inni pełnię możliwości prezentują pod koniec kariery. W kobiecym tenisie częściej mamy do czynienia z genialnymi nastolatkami (17-letnia Szarapowa wygrywająca Wimbledon) niż z zawodniczkami, które po ładnych paru latach zawodowej gry nagle dołączają do czołówki. Johanna Konta jest właśnie jednym z takich przykładów. 18-urodziny obchodziła na 522. miejscu w rankingu WTA (Radwańska była 52.), dwa lata później cały czas tkwiła daleko od wielkiego tenisa – na 339. pozycji (Radwańska już top 10). Kolejne lata przynosiły poprawę, ale niewielką. Po raz pierwszy do pierwszej setki, na niedługo zresztą, weszła w lecie 2014 roku, jako 23-latka. Równe dwa lata temu znów była na 146. miejscu w rankingu. I wtedy tak na dobrą sprawę zaczęła się jej poważna kariera. W najnowszym notowaniu po raz pierwszy jest przed Agnieszką Radwańską (jedną pozycję). I niestety, w przeciwieństwie do naszej reprezentantki, znajduje się na zdecydowanie wznoszącej fali.
Węgierka z Sydney, wnuczka piłkarza
Konta reprezentuje Wielką Brytanię, ale tak po prawdzie to taka z niej Brytyjka, jak z Thiago Cionka Polak. Albo i gorsza, bo Cionek przynajmniej ma polskie korzenie. Tymczasem Johanna to urodzona w Australii córka węgierskich imigrantów: menedżera hotelu i dentystki. Nawiasem mówiąc, jej dziadek Tamas Kertesz był piłkarzem, grał w reprezentacji Węgier oraz w Ferencvaroszu, a potem trenował między innymi kadrę Ghany.
Do Anglii trafiła w 2005 roku, czyli już jako nastolatka, a siedem lat później dostała brytyjskie obywatelstwo i… pierwszą dziką kartę do Wimbledonu. Zresztą niewykorzystaną, podobnie jak kolejne. W pięciu startach na kortach All England Lawn Tennis Clubu wygrała do tej pory jeden mecz. Zupełnie inaczej niż w Australii. To właśnie tam po raz pierwszy pokazała się jako zawodniczka z potencjałem na top 10. W ubiegłym roku osiągnęła półfinał (porażka z Angeliką Kerber, późniejszą mistrzynią), w tegorocznej edycji dotarła do ćwierćfinału, gdzie przegrała z Sereną Williams (wcześniej wygrała turniej w Sydney, w finale pokonując Radwańską). Świetny poprzedni sezon zakończyła na 10. miejscu w rankingu, z nagrodą dla zawodniczki, która zanotowała największy postęp. Pełnia szczęścia? Pewnie tak by było, gdyby nie fakt, że w listopadzie nagle zmarł Juan Coto, trener od przygotowania mentalnego i jedna z najważniejszych osób z otoczenia tenisistki. Konta często w czasie turniejów do niego dzwoniła i potrafiła z nim rozmawiać przez długie godziny.
– Tęsknię za nim dosłownie codziennie, wciąż nie jest mi łatwo o tym rozmawiać. Zostawił mnie z niesamowitymi narzędziami, dzięki którym mogę sobie radzić w mojej pracy i w życiu. On wciąż jest bardzo ważną częścią mojej drogi. Jedno wiem na pewno: Juan jest i będzie obecny we wszystkim, co robię – mówiła na antenie BBC.
Tego samego nie można powiedzieć o jego rodakach, którzy stanowili jej sztab szkoleniowy. Po najlepszym roku w karierze i nagłej śmierci 47-letniego Coto, Konta rozstała się z Estebanem Carrilem i Jose-Manuelem Garcią, z którymi pracowała od sierpnia 2014. Od nowego roku trenuje z Belgiem Wimem Fissette. Wspominaliśmy wcześniej o Agnieszce Radwańską. Konta ma z Polką jeszcze coś wspólnego: jej facetem także jest sparingpartner (Kether Clouder).
To kwestia dojrzałości
Zawodowy tenis to wspaniałe życie, pod warunkiem, że wygrywasz. Zawodniczka z okolic 150. miejsca w rankingu może przy niezłej grze zarobić w sezonie około 50 tysięcy dolarów. Chyba, że uda się jej załapać do turnieju wielkoszlemowego, gdzie nawet za porażkę w pierwszej rundzie dostanie około 40 tysięcy. 50 tysięcy dolarów to niby sporo, ale gdy weźmie się pod uwagę dziesiątki lotów, często międzykontynentalnych, nagle się okazuje, że do interesu trzeba dołożyć. Właśnie tak, na granicy opłacalności, jeszcze nie tak dawno funkcjonowała Konta.
– To nie jest tak, że wcześniej źle grałam w tenisa. Osiągnięcie 150. miejsca to i tak wielka sprawa. Niewiele osób może powiedzieć: byłem wśród 150 najlepszych na świecie w jakiejś dyscyplinie – zauważa Konta. – Dla mnie to była kwestia dojrzałości. Nauczyłam się grać mądrzej i spokojniej, a to zajmuje trochę czasu. Musiałam przejść przez pewne życiowe doświadczenia, nie tylko na korcie, aby stać się taką zawodniczką i taką osobą, jaką jestem dziś.
Te doświadczenia to między innymi tułanie się po mikro turniejach, na obrzeżach zawodowego tenisa. Dwa lata temu Konta nie załapała się do kwalifikacji w Miami, więc pojechała do Jackson i zagrała w turnieju z cyklu ITF. Wygrała cztery mecze, przegrała dopiero w finale. Od organizatorów odebrała za to czek na 2,091 dolarów. Minęły równe dwa lata. W Miami wygrała sześć pojedynków. Tym razem na czeku widniała suma 1,175,505 dolarów. Różnica raczej widoczna…
Łatwo zgubić się w bańce
– Chciałabym teraz kupić dom moim rodzicom. To było następne na liście rzeczy, na które oszczędzam. Jestem przekonana, że część wygranej z Miami pójdzie właśnie na to – mówi tenisistka, która mimo szalonego zainteresowania angielskich mediów, stara się pozostać zwyczajną dziewczyną.
Zwróciliście uwagę na coś, co nie do końca pasuje do czołowej zawodniczki świata? „Lista rzeczy, na które oszczędzam”? Serio?! Przecież tylko w tym roku, w ciągu niespełna stu dni, zarobiła 1,7 mln dolarów, czyli prawie 7 milionów złotych. Wydaje się, że nie musi na nic oszczędzać, o ile nie chce kupić na przykład posiadłości Michaela Jordana za kilkanaście milionów dolarów. Tymczasem Konta nie paraduje z drogimi torebkami, nie popisuje się luksusowymi zegarkami. Jeszcze niedawno jeździła wysłużonym peugeotem. Teraz wprawdzie przesiadła się do nowego jaguara, ale go nie kupiła, tylko dostała od sponsora.
Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie konta Konty będą tylko puchły. Sezon zaczęła znakomicie, w tym roku ma bilans 19:3 i zwycięstwa nad Radwańską, Halep, Venus Williams i Karoliną Woźniacką (dwa). W rankingu, który uwzględnia tylko wyniki z 2017, zajmuje drugie miejsce!
– Od kiedy byłam dziewczynką nic się nie zmieniło: chcę być najlepsza na świecie – mówi wprost. – Do zrobienia jest jeszcze dużo pracy, ale cel jest jasny.
Jeśli zrealizuje swoje marzenie i zostanie liderką rankingu, nie będzie pierwszą tenisistką o węgierskich korzeniach, która tego dokona. Na początku lat dziewięćdziesiątych najlepsza na świecie była Monica Seles, urodzona w Jugosławii w węgierskiej rodzinie.
Na co stać pierwszą od ponad 30 lat reprezentantkę Wielkiej Brytanii w gronie 10 najlepszych tenisistek globu?
– Ma mocne uderzenia i niewiele słabych punktów. Jest także bardzo zdyscyplinowana i nie unika ciężkiej pracy. Zdecydowałem się ją prowadzić, bo naprawdę wierzę, że jest w stanie wygrać Wielkiego Szlema, jeśli dalej będzie się rozwijać w takim tempie – mówi wprost Wim Fissette, trener Konty.
– Nie będę zaskoczony, jeśli osiągnie pierwszy wielkoszlemowy finał w tym roku – dodaje Greg Rusedski, były numer 1 brytyjskiego i 4 światowego tenisa.
Sama Konta zdaje się podchodzić spokojnie do całego zainteresowania mediów, które wzbudza od pewnego czasu.
– Nie urosły mi skrzydła, ani nic z tych rzeczy. Jestem zadowolona z tego, jak gram, ale stoję mocno na ziemi. Nie wymyśliłam leku na raka ani nic takiego – podkreśla. – Tenisowy świat i nasza społeczność jest trochę jak bańka. Łatwo się zagubić i zapomnieć, że gdzieś istnieje prawdziwy świat…
JAN CIOSEK