Reklama

Mundial coraz bliżej. Happy end w czarnogórskim piekle

redakcja

Autor:redakcja

26 marca 2017, 22:15 • 4 min czytania 47 komentarzy

Tylko najbardziej naiwni mogli wierzyć w to, że w Czarnogórze biało-czerwonych czeka spacerek, podczas którego udowodnią swoją wyższość. Że papierowe wyliczenia, na ilu pozycjach przewaga kilku klas leży po ich stronie, nie spłoną w ogniu piekła, jakie są w stanie rozpętać kibice z Bałkanów. Wracają nie bez dotkliwych poparzeń, ale na szczęście dokładnie z tym, po co przekroczyli bramy podgorickiego hadesu.

Mundial coraz bliżej. Happy end w czarnogórskim piekle

Kadrowicze Nawałki bywali dziś lekkomyślni. Długimi momentami niedokładni. Zdekoncentrowani. Z każdym kopnięciem w stopę, z każdym skrobnięciem po achillesach, coraz trudniej było przejąć kontrolę nad meczem. Trzeba ich docenić za walkę do samego końca, coś co stało się w znakiem rozpoznawczym reprezentacji, która Ormian pokonywała, a Szkotów pozbawiała marzeń o Euro właśnie na finiszach spotkań. Ale i zganić, bo piekło, którego się spodziewaliśmy, w dużej mierze piłkarze Nawałki zgotowali sobie sami.

Zanim więc będzie o pozytywach – bo przecież w kilka miesięcy wywieźliśmy komplet punktów z dwóch niezwykle ciężkich terenów – trzeba wspomnieć o niedociągnięciach. Nasz środek pola dawał się często bez twardej walki wybijać z rytmu środkowym pomocnikom Czarnogóry, których od piłkarskiej wirtuozerii dzieli tyle, ile Roberta Mateję zwykle dzieliło od punktu K. Z kolei nasz filar, Kamil Glik, zagrał gorzej niż zwykle, był przeciętny i na domiar złego nie dał sobie szansy poprawy w kolejnym spotkaniu, bo wyłapał głupie żółtko, które wyklucza go ze starcia z Rumunią.

Jak to jednak ze zwycięstwami zwykle bywa – i powodów do optymizmu można znaleźć co najmniej kilka. Na czele z tym najważniejszym, bo Rumuni i Duńczycy zagrali dziś idealnie pod nas, bezbramkowo remisując w Cluj. To daje nam sześć punktów przewagi nad Danią i Czarnogórą, a siedem nad Rumunią i Armenią. Bardziej komfortowej pozycji na półmetku eliminacji chyba nie można sobie było wyobrazić.

Jak zwykle – chciałoby się powiedzieć – ogromnego plusa trzeba postawić przy nazwisku Roberta Lewandowskiego. Gdyby za tydzień o awans na mundial trzeba by się było mierzyć na skoczni, nie mamy wątpliwości, kto wykonywałby telemark najbliżej perfekcji. Gdyby kwalifikację do Rosji zapewniały wysokie oceny za pływanie synchroniczne (w sumie systemy eliminacji w siatkówce zmierzają powoli właśnie w takim kierunku), wiemy doskonale, kto do końca tygodnia układ mógłby odtańczyć obudzony w samym środku nocy. „Lewy” niedawno ubzdurał sobie, że do, i tak już niemal kompletnego arsenału broni zdolnych zranić każdego przeciwnika, dorzuci jeszcze precyzyjne wkrętki z rzutów wolnych. Jak pomyślał, tak zrobił. Najpierw w Bayernie, dzisiaj wreszcie także w kadrze, na 1:0.

Reklama

Zamiast jednak uporządkować grę, podlać i tak już rozgrzane do czerwoności głowy Czarnogórców wrzątkiem – przytuliliśmy, położyliśmy lód i zaprosiliśmy do ataku. Co mogło, powinno i koniec końców skończyło się fatalnie. Sygnał ostrzegawczy dał Savić, mijając się z piłką po rzucie rożnym Kojasevicia. Kolejną flarę odpalił Mugosa, wjeżdżając w nasze pole karne jak dzik w żołędzie i fatalnie pudłując po podaniu z lewej strony.

Nim jednak ten sam Mugosa niecały kwadrans później znacznie lepiej przymierzył, gdy wrzutkę dostał tym razem z prawej flanki, mieliśmy szansę zamknąć mecz na dobre. Piętnaście, może maksymalnie dwadzieścia sekund i dwie setki, które cudem, z pomocą opatrzności, wszystkich świętych i Bóg jeden wie, kogo jeszcze, Czarnogórcy zdołali wybronić. Najpierw uchronili się przed strzałem Lewandowskiego, później przed poprawką Piszczka po dograniu „Lewego”.

Co jednak nie udało się Piszczkowi w 61. minucie, zrobił jeszcze lepiej i jeszcze efektowniej 23 minuty później. Gdyby ktoś nie wierzył, że ten gość był kiedyś napastnikiem, a później skrzydłowym, dostał na to najlepszy możliwy dowód. Bramkę – stadiony świata. Zagranie na dobieg od Zielińskiego (też świetne!) wykończone precyzyjnym lobem, którego nie byliby w stanie powstrzymać nawet piłkarscy bohaterowie kreskówek szybując pod poprzeczkę i ratując swoich dramatyczną przewrotką. Oczywiście pokazaną w zwolnionym tempie.

Nie, nie było pewnie. Nie, nie było spokojnie. Nie, nie ustrzegliśmy się błędów, które pięć lat temu kosztowały nas w Podgoricy stratę punktów.

Ale na najważniejsze pytanie odpowiedź dziś brzmi „tak”. Tak, jesteśmy już naprawdę cholernie blisko ściągnięcia sobie na głowę problemu pod tytułem: „hotel pod Moskwą, czy może jednak w Sankt Petersburgu?”.

fot. FotoPyK

Reklama

Najnowsze

Komentarze

47 komentarzy

Loading...