Reklama

Pogromczyni Radwańskiej nie zwalnia tempa – awansowała do półfinału!

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

25 stycznia 2017, 09:21 • 2 min czytania 1 komentarz

Masz prawie 35 lat. Jesteś zapomnianą tenisistką. Jedziesz do Melbourne na Australian Open. To tam odniosłaś największy sukces karierze, ale było to w “innym życiu”, w 1998 roku. Praktycznie nikt nie pamiętaj tej pięknej historii. Co więc robisz? Piszesz kolejną, równie spektakularną. Mirjana Lucic-Baroni, czyli pogromczyni Agnieszki Radwańskiej, awansowała dziś do półfinału Wielkiego Szlema!

Pogromczyni Radwańskiej nie zwalnia tempa – awansowała do półfinału!

Kiedy pokonała krakowiankę, chyba sama nie spodziewała się, że zajdzie w Melbourne aż tak daleko. A jednak! Po wygranej z Agą Chorwatka okazywała się lepsza kolejno od Marii Sakkari, Jennifer Brady i Karoliny Pliskovej. Rozstawioną z numerem 5 Czeszkę ograła dziś 6:4, 3:6, 6:4. Po wszystkim powiedziała “To szaleństwo. Nie mogę uwierzyć, że znowu jestem w półfinale”.

Wielu ekspertów, dziennikarzy i kibiców myśli podobnie. Przecież po raz pierwszy i – do dziś – ostatni Mirjana awansowała do 1/2 wielkoszlemowej imprezy w… 1999 roku, na Wimbledonie. Rok wcześniej okazała się najlepsza w Australian Open, tyle że w zmaganiach deblistek. Wówczas, owszem, wróżono jej wielką karierę. Miała być kolejnym złotym dzieckiem, które podbije na lata światowe korty. Nie wyszło, Lucic-Baroni nigdy nie była w światowym rankingu wyżej niż na 32. miejscu. To się zmieni, w kolejnym notowaniu wskoczy do czołowej “trzydziestki”! Melbourne opuści bogatsza nie tylko o spory awans (przed turniejem była 79.), ale też o solidną wypłatę. Już teraz Mirjana zarobiła 900 tys. dolarów, a przecież nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Rozpędzona Chorwatka zmierzy się w półfinale z Sereną Williams. Choć obie panie są weterankami światowych kortów, to po raz ostatni zagrały ze sobą w… 1998 roku, na londyńskiej trawie (było 6:3, 6:0 dla Amerykanki).

A skoro znowu wspominamy londyński turniej, warto przytoczyć historię z 2001 roku. Goran Ivanisević przystępował do niego z dzika kartą, którą otrzymał ze względu na to, że w przeszłości trzykrotnie dochodził w Anglii do finału. Wszyscy myśleli, że zasłużony chorwacki mistrz, który miał w poprzednich latach spore problemy z barkiem, rozegra jedno-dwa spotkania i wróci do domu. A gdzie tam! Facet zaliczył turniej życia i ostatecznie wygrał Wimbledon, mimo że przystępował do niego jako… 125. rakieta świata. Po wszystkim na ulicach Splitu witało go ponad 150 000 rozentuzjazmowanych kibiców.

Kto wie, może jego rodaczka wywinie w Melbourne równie spektakularny numer?

Reklama

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Australian Open

Komentarze

1 komentarz

Loading...