Reklama

Uziemieni synkowie Jego Powietrzności

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

24 stycznia 2017, 18:58 • 6 min czytania 1 komentarz

Michael Jordan zawsze zarzekał się, że nigdy na siłę nie wciskał swoim synom piłki do rąk. Nie musiał, bo robiła to za niego cała Ameryka marząca o nowym MJ-u. Ale nawet mając takie geny można utknąć w college’u zapominając o chociażby przeciętnej karierze w NBA. Tak, koszykówka ich przemieliła i wypluła. Cytując pewnego plantatora papryki spod Radomia, Jeffrey i Marcus musieli więc zadać sobie odwieczne pytanie: „Jak żyć?”. Uznali, że najlepiej będzie z Nike i butów. Czyli z ojca.

Uziemieni synkowie Jego Powietrzności

W normalnym świecie, kiedy facetowi rodzi się syn, a jego matką nie jest przypadkowo na przykład sąsiadka, świeżo upieczony ojciec chwali się, pęka z dumy, często nawet z radości idzie w gruby melanż. Ale nie w świecie Michaela Jordana. Jemu jakimś cudem przez większość sezonu 1988/1989 udawało się ukryć przed światem informację, że został ojcem. Do momentu, kiedy do swojego domu zaprosił – chyba nieco nieopatrznie – Jacka McCalluma ze „Sports Illustrated”.

Dziennikarz od razu zauważył, że partnerka Jordana, Juanita Vanoy, bawi się z „pulchnym, zdrowym bobasem”. Szybko wyczuł sprawę. Na najbliższym meczu Chicago Bulls do McCalluma podszedł jednak klubowy spec od PR przekazując, że Michael nie życzy sobie, żeby ta informacja ujrzała światło dzienne. Dziennikarz miał spory dylemat, bo z jednej strony gwiazdor dopuścił go do siebie bardzo blisko najwyraźniej ufając mu, z drugiej zaś odezwała się w nim natura pismaka. Umówmy się: nie był to może temat na Pulitzera, ale w tamtym czasie na pewno byłby to gorący news, o którym trąbiłyby wszystkie media. Wygrała natura pismaka. I chociaż lakoniczna informacja o małym, pulchnym Jeffrey’u została umieszczona na samym końcu artykułu, to zauważyli ją wszyscy. Włącznie z Jordanem, który początkowo był wściekły, bo swoje prywatne sprawy ukrywał za wszelką cenę.    

Tak samo wściekły był pod koniec 1990 r., kiedy jego Juanita – wtedy już żona – była w piątym miesiącu ciąży (potem na świat przyszedł Marcus), a on musiał na zlecenie Nike zagrać mecz pokazowy w zapomnianej przez świat bazie armii amerykańskiej w Niemczech. Miał tam wystąpić przed dwoma tysiącami żołnierzy upchniętych w ciasnej sali gimnastycznej. Z kolei dwa lata później urodziła się jeszcze córka Jasmine. O niej akurat głośno stało się chyba tylko wtedy, kiedy będąc już dorosła przyznała, że jest lesbijką.

Język na wierzchu to jeszcze za mało

Reklama

Jeffrey i Marcus zbiorowej histerii wokół sławnego ojca przyglądali się z bardzo wygodnej perspektywy, bo luksusowej posiadłości w Highland Park w Illinois. Wychowywali się w dziewięciu sypialniach, dziewiętnastu łazienkach, domowej sali kinowej, mogli bawić się też w zamkniętej hali do koszykówki lub biegać po „przydomowym” polu golfowym.

Jeffrey-Jordan1

Od początku było oczywiste, że prędzej czy później sami spróbują swoich sił w koszykówce. Zainteresowanie mediów wybuchło, kiedy starszy Jeffrey zaczął grać w drużynie Loyola Academy w Wilmette. Chociaż była to tylko szkoła średnia, to kilka meczów transmitowała nawet telewizja ESPN. Trudno się dziwić, każdy chciał zobaczyć, jak wygląda syn boga koszykówki. Najwyraźniej musiało mu to jednak nieco przeszkadzać, bo początkowo nie grał z nazwiskiem „Jordan” na plecach, tylko po prostu z „Jeffem”. Poprosił też o numer 32. Mimo skromnych jak na koszykarza warunków fizycznych (urósł tylko do 185 cm) radził sobie jeszcze wtedy całkiem nieźle, imponował szczególnie szybkością. Tak jak ojciec podczas rzutów często charakterystycznie wywalał na wierzch język, ale już – w odróżnieniu do niego – rzuty wykonywał lewą ręką. W szkole średniej przez pewien czas trenował też futbol amerykański.

Loyola ukończył w 2007 r., skąd przeniósł się na University of Illinois. Tam przez trzy lata rozegrał 92 mecze. W 2010 r. przeniósł się z kolei na University of Central Florida, gdzie spotkał się ze swoim młodszym bratem Marcusem. Statystyki najstarszego dziecka Jordana z czasów gry na uniwerku nie powalały jednak na kolana, żeby nie powiedzieć, że były kiepskie. Rozegrał łącznie 105 spotkań, a w barwach UCF zdobywał średnio 2,7 pkt. na mecz. W 2012 r. odszedł z drużyny tłumacząc się sprawami osobistymi. Prawdopodobnie sam miał świadomość, że nie ma szans nawet na udział w drafcie NBA, a co dopiero na profesjonalny kontrakt. Między wierszami dało się też wyczytać, że miał dość traktowania siebie przez innych jako ciekawostkę, synka wielkiego tatusia. 

A ponieważ człowiek z takim nazwiskiem raczej nie gania za robotą do pośredniaka, Jeffrey już rok później mieszkał w Portland, gdzie niedaleko swoją siedzibę ma Nike. Jak wiadomo, odzieżowy kolos swoją potęgę zbudował m.in. na współpracy z Michaelem Jordanem tworząc w połowie lat 80. po raz pierwszy w historii linię odzieżową sygnowaną nazwiskiem sportowca. 28-letni dziś Jeff otrzymał więc tam ciepłą posadkę w dziale odpowiadającym za tworzenie programów treningowych. 

Marcus i słynna afera obuwnicza

Reklama

f5a34874-bfef-46bd-a25d-4917978f8d77_marcus-crop

Młodszy Marcus od początku zapowiadał się znacznie lepiej. Jego koszykarska ścieżka początkowo była taka sama jak w przypadku brata, bo tak jak on uczył się w Loyola. Zmienił jednak szkołę średnią na Whitney Young w Chicago, gdzie odniósł zresztą swój pierwszy sukces – mistrzostwo Illinois State Class 4A. W finale rzucił 19 pkt., czemu z trybun przyglądał się ojciec.   

W 2009 r. trafił do University of Central Florida. I tutaj okazało się, że w przeciwieństwie do Jeffrey’a, Marcus to naprawdę niezły ananas. Największe media zainteresowała afera, w której główną rolę odegrał właśnie młody Jordan. Poszło o… buty. Kiedy trafił na uczelnię, głównym sponsorem drużyny był Adidas. Jak nietrudno zgadnąć, koszykarze podczas meczów musieli być ubrani w odzież z trzema paskami. Ale nastolatek uparł się na Air Jordany, czyli flagowy produkt Nike. Skończyło się na tym, że Adidas zerwał obowiązującą umowę z uczelnią. Jeśli wierzyć amerykańskim mediom, była ona warta – bagatela – ok. 2 mln zielonych. Młodego koszykarza całe zmieszanie zaskoczyło, ale mimo to trwał przy swoim. – Zawsze nosiłem tylko „Jordany” i Nike. Jeśli chodzi o ubrania, noszę też Louis Vuitton, ale kiedy byłem dzieckiem, od stóp do głów było tylko Nike – tłumaczył.

Afera skończyła się tym, że wkrótce sponsorem drużyny zostało oczywiście Nike, które związało się z uczelnią 5-letnim kontraktem. – Kiedy usłyszałem, że Nike zamierza przejąć szkołę, byłem podekscytowany – mówił bez wyrzutów sumienia 19-letni wówczas Marcus.

Sławny tata raczej nie zrugał go więc za wywołanie afery. Ojciec bardziej musiał świecić za niego oczami w 2012 r., kiedy synalek został aresztowany za zakłócanie porządku pod jednym z hoteli w Omaha.

Przez trzy sezony gry w college’u Marcus rozegrał 94 spotkania z przyzwoitą średnią 12,3 pkt. na mecz. To było jednak zbyt mało, żeby myśleć o NBA. Pomijając nazwisko, był tylko jednym z wielu. Dlatego poszedł w biznes. W połowie ubiegłego roku otworzył w Orlando własny butik „Trophy Room”, na którego półkach znajdzie się oczywiście obuwie i odzież sygnowana nazwiskiem Jordan. – Jestem naprawdę dumny z Marcusa, bo ciężko pracuje i podąża za swoją pasją – mówił Michael, który, dodajmy, wspomnianą pasję mu też sfinansował. 

A sam Jordan? Ma już też dzieci z drugiego małżeństwa, które trzy lata temu zawarł z Yvette Prieto. Była modelka urodziła mu bliźniaczki Victorię i Ysabele. Ale jak to bywa w przypadku sław, które dosłownie śpią na pieniądzach, koszykarz co pewien czas dowiadywał się o rzekomo kolejnych owocach swojej męskości. Najbardziej uparta była Karla Knafel, która pozwała go twierdząc, że jest ojcem jej dziecka i przed laty oferował jej 5 mln dolarów za milczenie. Publiczne pranie brudów trochę trwało, ale badanie DNA przyznało rację Jordanowi. Tutaj Mike nie miał swojego „wkładu”.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

*Korzystałem z „Michael Jordan. Życie” Rolanda Lazenby’ego oraz archiwalnych artykułów ESPN, „Chicago Tribune”, CNBC i Yahoo! Sports.

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
118
“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

1 komentarz

Loading...