Czegoś takiego nie widzieliśmy od dawna. Spotkanie, które przez ponad godzinę toczyło się według najbardziej sztampowego z możliwych scenariuszy, w końcówce zamieniło się w chorą wizję Quentina Tarantino realizowaną przez dzieciaki z ADHD. Dwa rzuty karne w drugiej i siódmej minucie doliczonego czasu gry, ten drugi po kopnięciu w mordę jednego z obrońców. Decydujące uderzenie meczu, osiem minut po upływie podstawowych 90 minut – efektowna podcinka Alexisa Sancheza, który karnym w stylu Panenki dał Arsenalowi trzy punkty. Odpięte wrotki? Tutaj mieliśmy raczej saneczkarstwo. Na Wielkiej Krokwi. I bez sanek.
Kto by pomyślał, że takie show stworzą piłkarze Burnley? Kto by pomyślał, że w tak… oryginalny sposób postawią się “Kanonierom”? Kto stawiał na remis w 91. minucie? A kto na Arsenal w 96.?
Zanim jednak piłkarze zabrali nas na kolejkę górską, rzucili przyjemny niedzielny obiadek z rodziną. Tak, “przyjemna” to dobre słowo, by opisać grę Arsenalu przez pierwsze 70 minut starcia z Burnley. “Kanonierów” oglądało się wybitnie dobrze. Czego tutaj właściwie nie mieliśmy? Krótkie rozegranie rzutu rożnego i dwie prostopadłe piłki w 20 sekund? Zapraszamy. Dokładne co do milimetra przerzuty nad plecami obrońców? A od czego w składzie Mesut Oezil. Dryblingi, piętki, przerzuty. Idylla, brakowało właściwie już tylko wznoszenia toastów po udanych sztuczkach technicznych.
Szczytem szczytów i doskonałym podsumowaniem pomysłu na grę londyńczyków była akcja z pierwszej połowy, gdy Aaron Ramsey dograł piłkę do środka “krzyżakiem”, a do strzału nożycami złożył się Olivier Giroud. Gospodarze od początku przejęli piłkę i… bawili się. Leniwe klepki z tyłu przerywały dynamiczne przyspieszenia – a to zerwał się dryblingiem Sanchez, a to Ozil podkręcił tempo akcji jakimś przecinającym cztery linie rywali podaniem. Wszystko na pełnej finezji – Ramsey strzelał piętą nawet gdy mógł głową, Alexis robił kółeczka nawet, gdy nie było wokół niego rywali. Brakowało kropki nad i, ale chyba nikt na stadionie nie miał wątpliwości – w końcu coś wpadnie.
Zaskakująca sprawa – gdy już wleciało, to bez żadnej kombinacji, ot, dośrodkowanie z rzutu rożnego, strzał głową, po krzyku. Arsenal, który po kilkunastu minutach drugiej połowy miał w niej prawie 85% posiadania piłki, musiał już tylko spokojnie frunąć do końcowego gwizdka. I wtedy odcięło Granita Xhakę. Kompletnie niegroźną stratę na połowie rywali starał się naprawić wślizgiem z wyprostowanymi nogami. Czerwona kartka i pierwszy z licznych zwrotów akcji. Arsenal przetkało. Burnley coraz częściej wychodziło z połowy, coraz częściej do interwencji był zmuszany Petr Cech. Wyrównujący gol padł jednak dopiero w doliczonym czasie, po idiotycznym faulu w polu karnym Arsenalu. Gray podszedł do piłki i – wydawało się – zapewnił gościom remis.
Ale przecież już ustaliliśmy – zjazd na saniach, bez sanek, na jakiejś skoczni narciarskiej. Ostatnia akcja meczu – nieco rozpaczliwy dorzut w “szesnastkę” Burnley. Jednocześnie mamy dwa przewinienia – spalony oraz brutalny faul. Koscielny dostaje w twarz korkiem, choć był na spalonym. Sędzia uznaje, że obijanie ryja rywala stopą jest istotniejsze niż jakieś tam spalone i decyduje się podyktować rzut karny. Do piłki podchodzi Sanchez, podcina i… Żelazne nerwy. Niesamowita odwaga. Granicząca z głupotą brawura. Wyszło kapitalnie. 2:1 dla gospodarzy.
Po meczu zostajemy jednak z głową pełną pytań. Czy sędzia nie powinien jednak gwizdnąć spalonego? Czy Arsenal nie powinien zabić tego meczu wcześniej, zamiast bawić się w krzyżaki? Czy Granit Xhaka nie powinien skonsultować się z lekarzem? Jakkolwiek odpowiemy na wszystkie powyższe pytania – obrazków z tego meczu, a przede wszystkim trzech punktów nikt “Kanonierom” nie odbierze. W niesamowity, emocjonujący i absurdalnie efektowny sposób – Arsenal ugrywa awans na drugie miejsce. Przed nimi w tabeli jest już jedynie Chelsea.