Bycie znanym jest całkiem w porządku. Zdarzają się sprawy, które załatwiasz od ręki, zamiast czekać tygodniami. Bywa i tak, że jeden uśmiech rozwiązuje problem z gatunku tych nierozwiązywalnych. A jak gdzieś pójdziesz z dziewczyną albo znajomymi i zostaniesz rozpoznany, to robi się miło, wesoło, a ego dostaje endorfinową szprycę.
– Hej człowieku, znam cię! – mówi nieznajomy, a twoja towarzyszka zaczyna z podziwem patrzeć ci prosto w oczy zamiast na nieco zbyt wystający brzuch czy lekko przybrudzone buty. Jej rozanielone spojrzenie będzie ci towarzyszyło aż do wspólnie zjedzonego śniadania, chociaż w planach były tylko wieczorne kulinarne grzeszki pod tytułem tiramisu.
Tak, bycie znanym jest całkiem w porządku. Ale bycie bardzo znanym to utrapienie. Nie ma już spraw, które załatwiasz od ręki, bo w ogóle nie ma już spraw, które osobiście jesteś w stanie załatwić. Każda próba wyściubienia nosa z domu kończy się tym samym – wściekłymi piskami japońskich turystek, niby grzecznymi, ale jednak w nadmiarze irytującymi prośbami o zdjęcia, dzieciakami, które łapią cię za nogawkę, a przecież nie strzepiesz ich jak natrętnego ratlerka, tylko pogłaszczesz po głowie, bo tak wypada. Nie wyjdziesz z dziewczyną na miasto, nie spojrzy ci głęboko w oczy, nie zjecie wspólnie tiramisu – prędzej zostanie stratowana przez natrętów, którzy uważają, iż wspólna z tobą fotka cokolwiek w ich życiu zmieni i trzeba ją zdobyć w myśl zasady: po trupach do celu. Bycie bardzo znanym jest tak kurewsko nieprzyjemne, że twoje życie zaczyna przypominać egzystencję Pablo Escobara w prywatnym, luksusowym więzieniu. Niby niczego nie brakuje, ba – niby wszystkiego masz w nadmiarze, ale jednak chcesz uciec. Dźwięk 12-cylindrowego silnika Ferrari nie zawsze zagłusza tę dziwną myśl, że może lepiej byłoby pracować w fabryce butów i dojeżdżać do niej podmiejskim autobusem. Gdybyś pracował w fabryce butów, może właśnie skończyłbyś swoją zmianę i jadł pizzę z dwójką dzieci, zaśmiewając się z ich szkolnych opowieści. Zamiast tego siedzisz w sterylnym salonie, przy zaciągniętych roletach. Zaciągasz je zawsze i wszędzie, z przyzwyczajenia.
Niedawno Andrea Pirlo powiedział, że w Nowym Jorku wspaniałe jest to, iż kiedy chce iść na kolację, to po prostu przechadza się ulicą i wybiera taką restaurację, jaka mu odpowiada. Nie ciągnie się za nim wianuszek gapiów i nie chodzi żaden facet z aparatem i lunetą. Z popularnością, jak ze wszystkim – jest fajnie, dopóki otrzymujesz ją w odpowiednich, racjonalnych porcjach. Przedawkowanie zamienia życie w koszmar. Jest to oczywiście koszmar na tyle rzadki i dotykający tak niewielkiej liczby ludzi, że dla wielu czytelników problem ten będzie wydumany. Ale dla osób nim dotkniętych, jest to istotna niedogodność. Tacy ludzie tęsknią za tym, by stać się niewidzialnymi. Victor Valdes powiedział kiedyś coś takiego: „Dziękuję Bogu, bo ta kontuzja kolana pozwoliła mi poczuć, jak wygląda życie, gdy nie jesteś piłkarzem. Wyjechałem na rehabilitację do Niemiec i wiedziałem, że – cokolwiek się stanie – uda mi się to. Mieszkałem w hotelu i przez te dwa-trzy miesiące, dwa-trzy razy dziennie dojeżdżałem tramwajem do kliniki. Mieszkańcy Augsburga pozwalali mi zachować anonimowość na ulicy czy w tramwaju. W Barcelonie, moim mieście, nie byłoby to możliwe. Dziękuję Bogu, że mogłem wyciągnąć pieniądze i docenić ten zwykły tramwajowy bilet lub fakt, że muszę zapłacić za kawę. To sytuacje, których nie jesteś świadomy będąc piłkarzem. My – piłkarze – żyjemy nierealnym życiem. Życiem, w którym wszystko jest proste, gotowe. Wszyscy cię chwalą, czujesz się komfortowo w każdym miejscu… Kontuzja pozwoliła mi wrócić do realnego życia. Życia, z którego wszyscy się wywodzimy. Ta lekcja pokory była dla mnie ciosem. Kiedy wróciłem do życia piłkarza, pamiętałem już, co przeżyłem w Augsburgu. Pamiętam te trzy miesiące, kiedy kupowałem bilet w tramwaju, chodziłem o kulach ze swoją muzyką… Nikt mi już tego nie odbierze”.
Poruszam ten temat z jednego powodu – często mówi się, że na pewnym etapie kariery nie liczą się wyłącznie pieniądze, ale też miasto, w jakim żyjesz, otoczenie itd. Sam wielokrotnie używałem tego argumentu – kto normalny zamieniłby Barcelonę albo Madryt na miasto X, dajmy na to chińskie Chengdu (jedyne 18 milionów mieszkańców). W Chengdu przecież nie pójdziesz na plażę, nie przejdziesz się starymi wąskimi uliczkami, nie ma tam pięknej katedry, zielonych parków z jeziorkami w środku, nie ma pałaców, skwerów, nie ma atmosfery pięknego, europejskiego miasta. Nie przysiądziesz w knajpce by zjeść tapas, nie popatrzysz na fontanny, nie będziesz się szwendał cały dzień bez celu. Jest to wszystko mniej więcej prawdą (mniej więcej, bo pewnie w Chengdu też da się znaleźć jakieś przyjemne zajęcia i urocze miejsca), ale… w rzeczywistości to całkowicie nieistotne. Otóż jeśli jesteś faktyczną supergwiazdą (a nie Victorem Valdesem), i tak się nie poszwendasz, i tak nie zjesz tapas, i tak nie pójdziesz na rower, na plażę, nie pospacerujesz wąskimi uliczkami i nie skryjesz się w cieniu katedry. Jeśli jesteś supergwiazdą miasto będzie tylko dla ciebie majacząca na horyzoncie fatamorganą.
Nie widziałem zdjęć Cristiano Ronaldo przechadzającego się ulicami Madrytu (widziałem ostatnio jedno z wesołego miasteczka – miał na głowie perukę, makabra), tak jak nie widziałem zdjęć Messiego na ulicach Barcelony w ostatnich latach, nie licząc jednego pod kasynem, gdy wpadł w odwiedziny Cesc Fabregas. A przecież gdyby przeszli chociaż dziesięć metrów, to takich zdjęć byłaby cała masa. Wniosek jest więc oczywisty – oni z tego miasta w ogóle nie korzystają, uroki Barcelony czy Madrytu są przy ich statusie już zupełnie nieosiągalne. Ok, rok temu sam wpadłem na Gerarda Pique i to dwa razy w ciągu dwóch dni (raz w ZOO, raz na ulicy) i za drugim razem nawet poprosiłem o zdjęcie, by zaskoczyć żonę: bo to jednak trochę nietypowe spotkać kogoś dwa razy w tak krótkim czasie w tak wielkim mieście. Ale do dzisiaj mam w uszach jego głos: „rapido, rapido” i krzyk jakichś kobiet dosłownie sekundę po tym, gdy do zdjęcia zdjął kaptur. Aż miałem wyrzuty sumienia, że go zdekonspirowałem.
Ronaldo raz nawet zrobił eksperyment i nagrał filmik, na którym… idzie do knajpki. Widzieliście?
Zmierzam do tego, że argument o tym, jak piękne miasto jest w stanie zatrzymać piłkarza jakością życia, nie wytrzymuje starcia ze zdrowym rozsądkiem. Jestem pewien, że w Chinach również można mieć piękną posiadłość z żywopłotem, albo 500-metrowym penthouse na ostatnim piętrze ekskluzywnego drapacza chmur. Jeśli więc za komfort życia uznamy prywatną enklawę, w jakiej można się zabunkrować przed światem, to da się ją stworzyć (kupić) wszędzie. Jeden z moich znajomych, obrzydliwe bogaty człowiek robiący interesy z Chinami, twierdzi wręcz, że tak ekskluzywnego, zamkniętego osiedla jak w tamtym kraju nie widział nigdzie na świecie. A jest to ktoś, kto potrafi wydać kilkaset tysięcy złotych za dwutygodniowe wakacje, więc wierzcie mi – widział dużo.
Może więc ta cała futbolowa kultura europejska (inaczej mówiąc – kompletny pierdolec na punkcie naprawdę topowych piłkarzy) z czasem na jakąś supergwiazdę zadziała inaczej niż to sobie dzisiaj wyobrażamy – wręcz ją wypchnie na inny kontynent. Pirlo chwali sobie Stany Zjednoczone, Del Piero swego czasu czmychnął do Australii i chyba nie narzekał. W obu przypadkach były to emerytury, ale ewidentnie coraz lepsi piłkarze w najlepszym wieku chcą szukać szczęścia i pieniędzy poza Europą. I naprawdę tym, że dwadzieścia kilometrów dalej jest ładny skwer, na który i tak nie mogą pójść, raczej ich na miejscu nie utrzymamy. Innymi argumentami – takimi jak wyzwania sportowe i ranga zdobywanych trofeów, ogólny prestiż – już prędzej. Ale nie miastem, które można podziwiać tylko na pocztówkach.
KRZYSZTOF STANOWSKI