W Anglii po zmaganiach pucharowych wracamy do dania głównego, czyli gry o tytuł mistrzowski. Na stół w sobotę wjechała spora porcja, dostaliśmy bowiem aż osiem meczów, w tym kilka z udziałem zespołów, których ambicje sięgają panowania w kraju. I tak jak pierwsza szóstka systematycznie odjeżdżała w ostatnich tygodniach, tak i dziś jej reprezentanci potwierdzili klasę. Tottenham i Arsenal solidarnie rozbili swoich rywali.
Podopiecznym Tony’ego Pullisa, menedżera West Bromwich Albion zaczęliśmy współczuć jeszcze przed 14.00. Pierwszy z dzisiejszych meczów przypominał momentami starcie huraganu z ludzikiem z zapałek i kasztanów. Rolę huraganu odgrywał w tym wypadku HurriKane, rolę kasztanów… Kasztany z defensywy gości. To była masakra. Znamy styl WBA, daleko im do tiki-taki, stawiają na bezpośrednie podania, ale dziś ta taktyka nie dawała kompletnie nic. Koguty zdominowały rywala, co rusz prowadząc ostrzał na bramkę Fostera i gdyby Kane był troszkę skuteczniejszy, już przed 30 minutą mógłby mieć na swoim koncie hattricka. Lagowanie przynosiło efekt na kilkanaście sekund – Tottenham zbierał wszystkie piłki i znów wpychał je w “szesnastkę” WBA.
Po 25 minutach jasne było, kto wygra. Do przerwy jedyną wątpliwością pozostały rozmiary i to, ile z bramek zdobędzie regularnie dręczący obrońców Kane. Stanęło na trzech, choć przyznajemy – nawet manita by nikogo nie zaskoczyła a przede wszystkim – nie byłaby szczególnie niesprawiedliwa wobec barykadujących się w polu karnym piłkarzy West Brom. Nam do gustu szczególnie przypadły trafienia numer jeden i trzy, ze względu na magiczne podania jakie otrzymywał Anglik – raz od Eriksena, raz od Allego, to były malinki, które po prostu wypadało wykorzystać. Drugi gol napastnika padł po przejęciu piłki z boku boiska przez Walkera, obrońca dorzucił do snajpera i musiało być po sprawie. Swoją drogą – jaka imponująca reklama Tottenhamu 2016/17. Boki obrony, środek pomocy, wykończenie – wszystko funkcjonuje bez zarzutu.
The Baggies nie stanowili dziś żadnego zagrożenia, Lloris mógł nadrobić zaległości w prasie, bo WBA nie było w stanie skierować ani jednego strzału w światło jego bramki. A pomyśleć, że jeszcze w kwietniu Koguty remisowały z nimi 1:1, właściwie zaprzepaszczając swoje szanse na mistrzostwo…
Dziś nie było o tym mowy, zaraz gdy goście zniknęli w szatni, każdy w Londynie zapomniał, kto tutaj właściwie przyjechał. Minusy? Kontuzja Vertonghena. – Jego uraz wygląda bardzo źle – stwierdził Pochettino i jeśli Belg miałby długo pauzować, Koguty zapłacą wysoką cenę po tak prostym meczu.
*
Podobnie jak WBA, przed trudnym zadaniem stał Fabiański i jego Swansea, przyszło im się bowiem zmierzyć z Arsenalem. Podopieczni Arsene’a Wengera – w ostatnich piętnastu meczach tylko dwie porażki. Swansea na tym samym fragmencie sezonu? Trzy zwycięstwa.
Jakby mało było “zwykłych” problemów ekipy polskiego bramkarza – obrona Walijczyków jest pozbawiona Ashleya Williamsa a przez to bardziej zagubiona niż dziecko we mgle. Łukasz Fabiański mógłby spokojnie ustawić przed sobą kilka pachołków i prawdopodobnie “Kanonierom” nie byłoby wcale dużo trudniej. Co Polak mógł obronić, to rzeczywiście wyjął, czy to strzał Sancheza, czy uderzenia Ramseya i Xhaki. Ale to Łąbędzie. W tym sezonie znane z dopuszczania przeciwników pod bramkę nie trzy, a trzydzieści razy na mecz.
Pierwsza bramka: po strzale głową Oezila nieporadnie interweniuje Mawson, piłkę na szóstym metrze zbiera Giroud i ładuje pod poprzeczkę bezradnemu Fabiańskiemu.
Drugi gol: rykoszet po uderzeniu Iwobiego, piłka wpada za kołnierz Polakowi.
Trzeci gol: Iwobi wstrzela piłkę w pole karne, a Naughton pakuje samobója.
Właściwie to już po drugim golu było pozamiatane, widząc co się dzieje, gracze gospodarzy nie mogli mieć żadnej nadziei, że tutaj cokolwiek osiągną. A jeszcze dobił ich Sanchez. Plus pamiętajmy – swoje wyjął i Fabiański, wynik mógł być sporo wyższy.
Istny dramat, a w sumie po pierwszej połowie niewiele na to wskazywało. Tak, Arsenal już prowadził, ale oglądaliśmy naprawdę równy mecz, gospodarze co jakiś czas stwarzali zagrożenie pod bramką Cecha i grali – jak na siebie naturalnie – całkiem nieźle taktycznie. Jednak po przerwie jakby przypomnieli sobie, w jak głębokim bagnie się znajdują i zeszło z nich całe powietrze. Zniknęli z boiska, a Arsenal po prostu zrobił swoje.
*
Z innych boisk, MUSICIE obejrzeć bramkę Carrolla:
HOLY SHIT, ANDY CARROLL IS GOOD AGAIN pic.twitter.com/heoTSDhxNM
— IceZette, Real News (@IcecoldDavis) 14 stycznia 2017
Magia.
Komplet wyników (poza meczem Leicester z Chelsea, ten opiszemy w osobnym tekście):
Tottenham – West Bromwich Albion 4:0
Kane 12’ 77’ 82’, McAuley 26’
Burnley – Southampton 1:0
Barton 78’
Hull – Bournemouth 3:1
Hernandez 32’, 50’ Mings 62’ (s) – Stanislas 3’
Sunderland – Stoke 1:3
Defoe 40’ – Arnautović 15’, 22’ Crouch 34’
Swansea – Arsenal 0:4
Giroud 37’, Cork (s) 54’, Naughton 67’ (s), Sanchez 73’
Watford – Middlesbrough 0:0
West Ham – Crystal Palace 3:0
Feghouli 68’
Carroll 79’
Lanzini 86’