Niewykluczone, że gdyby Kamil Stoch zdecydował się napisać autobiografię, byłaby ona dość… nudna. Nie miał czterech żon jak Matti Nykaenen, nie upijał się jak Lars Bystoel, nie wszczynał bójek i nie ciągał się z prostytutkami jak Harri Olli. Skandale w ogóle pasują do niego jak pies do jeża. Po prostu grzeczny chłopak, jakby kumpel z sąsiedztwa. I to właśnie ten chłopak po wygraniu Turnieju Czterech Skoczni znalazł się w gronie najwybitniejszych postaci w całej historii skoków narciarskich.
Kogoś takiego jak Kamil Stoch w ogóle jednak miało nie być. Kiedy kończył się Adam Małysz – a tych końców wieszczono mu przynajmniej kilka – pesymiści lamentowali, że pozostanie po nim tylko spalona ziemia, w najlepszych przypadku kilku przyzwoitych zawodników, ale żadne tam gwiazdy. Trudno było nawet z tym dyskutować, skoro przez lata układ w polskich skokach był mniej więcej taki, że kiedy Adaś przeskakiwał skocznie, jego koledzy najczęściej ubijali śnieg na buli. Kiedy w połowie ubiegłej dekady cała Polska szukała nowego Małysza, rzeczywistych potencjalnych następców było tak naprawdę dwóch: Mateusz Rutkowski i właśnie Stoch, który jest od niego o rok młodszy. Pierwszy szybko się jednak skończył, bo zamiast skakać na skoczni, wolał zbyt często wyskoczyć na piwo. A drugi zasuwał. Dziś już mało kto też pamięta, ale kiedyś skoczek z Zębu wcale nierzadko przegrywał nie tylko ze wspomnianym Rutkowskim, ale też Stefanem Hulą. Z tym ostatnim dzieli dziś pokój podczas zgrupowań.
Przedskoczek, którego podglądali zawodnicy
W Pucharze Świata zadebiutował w styczniu 2004 r. podczas domowych zawodów na Wielkiej Krokwi. Miał 17 lat. Zakwalifikował się do konkursu, ale skończył go na przedostatnim miejscu. Pierwsze punkty w cyklu zdobył rok później podczas próby przedolimpijskiej w Pragelato, gdzie był siódmy. Wtedy po raz pierwszy poczuł tak naprawdę, czym jest zainteresowanie mediów, bo był to pierwszy od lat przypadek, kiedy Małysz – wtedy dziewiąty – przegrał w zawodach PŚ z innym Polakiem. Rok później, jako 19-latek, znalazł się już w składzie na igrzyska olimpijskie w Turynie. W obu konkursach indywidualnych zdołał awansować do finałowej „30”, a w konkursie drużynowym wraz z kolegami był piąty.
Tak wspomina go z tamtego okresu Robert Mateja, wówczas kolega z drużyny: – Kamil był wtedy taki jak teraz, czyli… normalny. Ani się nie wywyższał, ani nie był też żadną ciapą – mówi w rozmowie z Weszło były skoczek, a dziś trener.
– Pamiętam go jeszcze jak był dzieckiem. Szczególnie zapadł mi w pamięci jeden Puchar Świata w kombinacji norweskiej, podczas którego był przedskoczkiem. Tak skakał, że wszyscy zawodnicy ze światowej czołówki aż specjalnie wychodzili popatrzeć. Skakał z tego samego rozbiegu co oni, a i tak leciał najdalej. A miał może 12-13 lat? To był diamencik. Przychodził też na skocznię kiedy my trenowaliśmy, zawsze był takim skromnym chłopaczkiem. Jak już trafił do kadry, szybko przyjął się do grupy. Nie było u nas żadnej fali, wszyscy się szanowali. Odnalazł się – dodaje.
Kacper Merk, dziennikarz Eurosportu: – Od zawsze mówiło się, że to wielki talent, ale który w decydujących momentach czasem się spalał. To był problem, bo tacy 17, 18-letni Austriacy wchodzili do skoków bezpardonowo i łupali konkurs za konkursem, a jemu przychodziło to znacznie trudniej. Sam zawsze tłumaczyłem to tym, że być może później dojrzewa. Ale sportowo, bo dojrzały życiowo był od dawna. Nie trzymały się go głupie żarciki, to od zawsze był inteligentny gość, z którym można było pogadać.
Przełomem był rok 2011, kiedy karierę kończył Małysz. Sukcesja dokonała się, jakżeby inaczej, w Zakopanem. Pierwszy konkurs (rozegrano wówczas trzy indywidualne) wygrywał Orzeł z Wisły, ostatni Stoch. Przejęcie władzy na polskiej skoczni stało się faktem w trzecim roku pracy Łukasz Kruczka jako trenera kadry A. Jak się później okaże, będzie to jedna z najważniejszych osób w drodze skoczka na szczyt. Stoch zresztą często udowadniał swoją lojalność wobec niego. Kiedy na przełomie 2012 i 2013 r. atmosfera w kadrze stawała się coraz bardziej mętna, bo zawodnicy dołowali formą, w środowisku zaczęło huczeć, że „Kruczek się skończył”. Stoch jednak wstawił się wtedy za nim i rzucił nawet – być może w emocjach – że jeśli szkoleniowiec odejdzie, on rzuci skoki w cholerę. Na szczęście tak się nie stało i już kilka miesięcy później szkoleniowiec był noszony na rękach, bo jego gwiazda wygrała mistrzostwo świata w Val di Fiemme.
Jak dodaje Kacper Merk, jego zdaniem właśnie tamte włoskie mistrzostwa były dla Stocha przełomowe.
– W pierwszym konkursie po pierwszej serii był wysoko, ale w drugim skoku właściwie spadł z progu. I to był w zasadzie jego ostatni tak zepsuty decydujący skok na tak ważnej imprezie. Pamiętam, stanął wtedy zapłakany pod szatnią i powiedział, że coś takiego zdarzyło się mu już ostatni raz. I tak było. Mam wrażenie, że właśnie wtedy zaszła w nim wielka przemiana.
W domu trzeba mu wszystko powtarzać trzy razy
Jego charakter to zresztą temat na osobną historię. Ambitny był tak bardzo, że nie tylko za dzieciaka, ale nawet na początku seniorskiego skakania zdarzało mu się popłakać po zepsutym skoku, w nerwach rzucić nartami. Kiedy po wspomnianym 8. miejscu w konkursie na normalnej skoczni w Val di Fiemme został poproszony o komentarz do kamery TVP, stanął przed nią – co mu się chyba w ogóle nie zdarza – w kasku i goglach. Na pytania dziennikarza odpowiadał półsłówkami, widać było, że jest na skraju płaczu. Ale pozbierał się i imprezę skończył ostatecznie z mistrzostwem świata na dużej skoczni i niespodziewanym brązem w drużynie.
– Na początku kariery na pewno miał jakiś problem z emocjami, często sobie nie radził. Na przykład zawsze bardzo go wkurzało powtarzanie, że jest drugim Małyszem. Wtedy wściekał się okropnie… – dodaje Merk.
Rafał Kot, były fizjoterapeuta kadry, obecnie ekspert telewizyjny: – Kiedy wchodził do kadry wiadomo było, że niepodważalnym liderem był Adam i wszyscy pozostawali w jego cieniu. Kamil dał się poznać jako szalenie ambitny zawodnik, chociaż ta chęć szybkiego dojścia do spektakularny wyników sprawiła, że często faktycznie bardzo przeżywał starty. Później, jak już zaczął ocierać się o wysokie miejsca, to aż żal mi było patrzeć jak mocno to przeżywał, jak wszystko sobie wyrzucał.
Przed kamerami długo sprawiał wrażenie speszonego, co – chociaż w mniejszym stopniu – zostało mu do dziś. W ogóle widząc go na skoczni czy rozmawiając z nim, nie ma się poczucia, że to gwiazda sportu. Bardziej chłopak z sąsiedztwa. Można powiedzieć, że to przeciwieństwo Austriaka Gregora Schlierenzauera, który jak ma zły dzień, to nosi nos w stratosferze. Chociaż mając takie CV jak Stoch, łatwo można odlecieć.
– Kamil nigdy nie robił z siebie żadnego gwiazdora. Co ważne, od zawsze stał frontem do kibiców. Wiele się nauczył od Małysza, bo on też zawsze wiele czasu poświęcał fanom. Czasami nawet zostawał dłużej po zawodach żeby rozdawać autografy i pozować do zdjęć. Nigdy też nie odmawiał wywiadów. U Kamila jest podobnie, on jest autentycznie zżyty z kibicami – dodaje Rafał Kot.
Wielokrotnie powtarzał, że w głowie najbardziej poukładała mu jednak żona. Ze starszą o dwa lata Ewą Bilan poznał się w 2006 r. podczas zawodów w Planicy, które fotografowała. Kiedyś bardzo ciekawie opowiadała o domowej rzeczywistości Stochów.
– To typowy Bliźniak: w sporcie uparty, w domu zdarza mu się pewne rzeczy odpuścić, na treningach zorganizowany, z normalnym życiem radzi sobie słabiej. Bywa zapominalski. Powtarzam jedną prośbę trzy razy, jeśli wciąż nie pamięta, proszę go, żeby zapisał. Gwoździe w domu przybijam zwykle ja, pewnie zrobiłby to bez problemu, ale ja w takich sprawach jestem po prostu znacznie szybsza. Kamil nie gotuje, ale chętnie zmywa naczynia, nie odkurza, za to woli prasować, nie myje łazienki, ale w kuchni jest pedantem. Ja, przyznaję, tych zajęć domowych za bardzo nie lubię, więc doskonale nawzajem się uzupełniamy – mówiła w wywiadzie dla magazynu „Pani”.
Igrzyska w Soczi, czyli złoty odlot
Do historii wskoczył w 2014 r. odbijając się z progu skoczni Russkije Gorki niedaleko Soczi. Dokonał tego, czego nie zrobił nawet Małysz – został mistrzem olimpijskim. I to podwójnym. Napisanie jednak tylko, że po prostu wygrał, będzie niedopowiedzeniem. W pamięci kibiców zostają medale, a nie noty, ale warto pamiętać, że w konkursie na normalnej skoczni Stoch drugiego Petera Prevca pokonał o 12,7 pkt., a trzeciego Andersa Bardala o blisko 14 pkt. Na tym poziomie takie rzeczy praktycznie się nie zdarzają. Wystarczy wspomnieć, że na igrzyskach w Salt Lake City w 2002 r. Niemcy zdobyli złoto w konkursie drużynowym pokonując Finów o… 0,1 pkt. Na takich imprezach rywalizacja toczy się zwykle na główce od szpilki, a w Rosji Stoch zdeklasował rywali w sposób zawstydzający. Do skóry bardziej próbowali mu dobrać się na dużej skoczni, ale i tam zdołał się obronić.
https://www.youtube.com/watch?v=7WWPi2YxacU
Wygrywając Turniej Czterech Skoczni znalazł się w wąskim gronie sław, które zdołały triumfować w czterech najważniejszych imprezach. Do tej pory triumfy na igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata (indywidualnie), Pucharze Świata i Turnieju Czterech Skoczni odnieśli tylko Fin Matti Nykaenen, Norweg Espen Bredesen, Austriak Thomas Morgenstern i Niemiec Jen Weissflog. Polak wszystkie skalpy skompletował w niecałe cztery lata. Jego checklista ma już tylko jedną pozycję – mistrzostwo świata w lotach. Pamiętając, jak pazerny na skoki jest Stoch, i to pewnie będzie chciał upolować, nawet jeśli jest to mniej prestiżowa impreza…
RAFAŁ BIEŃKOWSKI