Zapraszając na to spotkanie Tomasz Smokowski powiedział coś takiego: – Mamy na boisku piłkarzy ze zmysłem kreatywności, talentem… „Smoku”, zapomniałeś wspomnieć, że dziś mało kto miał zamiar się z tym ujawnić, bo w takim wypadku sporo osób pewnie podjęłoby jedyną właściwą decyzję i te dwie godziny wcześniej ruszyło w piątkowy balet.
Nie mamy jednak pretensji, bo sami też daliśmy się oszukać. Gdy Mójta przygrzmocił z wolnego w pierwszej minucie, mówiliśmy sobie: oho, będzie się działo. No i działo się, bo atmosfera na boisku była tak gęsta, jak dym z rac odpalanych za bramką Malarza. Może i piłkarze Wisły i Legii nie zeszli z murawy z kompletem punktów, może i nie mają prawa być zadowoleni z liczby i jakości oddanych strzałów, ale za to z pewnością znacznie wzrosła ich świadomość w kwestii zawodu wykonywanego przez ich siostry i matki.
Bramek jednak z tego nie było. Nie przeszły próby ognia hurtowo rozdawane pod jednym i drugim polem karnym rzuty wolne, nic nie zdziałał wszędobylski i aktywny jak mało kiedy Małecki, nie dało za wiele „ciasteczko”, jakim Radović obsłużył Prijovicia, nie pomógł nawet rzut karny. Nie możemy się zresztą pozbyć wrażenia, że podczas rozbiegu Popovicia Canal+ postanowił przetestować transmisję w trybie slowmotion. Tak anemicznego wykonania jedenastki nie widzieliśmy od niepamiętnych czasów, naprawdę mało brakowało byśmy pomyśleli, że Słoweniec podchodzi do niej za karę.
Dla obu ekip ten podział punktów to w ich sytuacji wiadomość z gatunku tych złych. Wisła jednak kończy na zgubieniu dwóch oczek, może nawet z pewną dozą optymizmu, bo z tonu nie spuszcza Małecki, bardzo solidny – wreszcie również w obronie – był Mójta, a cichym bohaterem meczu nazwalibyśmy Guzmicsa, którego interwencje nie raz i nie dwa ratowały Białą Gwiazdę. Legia natomiast wlała w serca swoich kibiców znacznie więcej niepokoju. Bo krajobraz w defensywie przed Sportingiem, delikatnie rzecz ujmując, nie wygląda za ciekawie:
– Michał Pazdan, najsolidniejszy z czwórki z tyłu zszedł z kontuzją barku, o której Grzegorz Mielcarski wypowiedział się dość jednoznacznie: – Nie sądzę, by do wtorku taki uraz miał ustąpić.
– Jakub Czerwiński w sytuacji, która mogła przesądzić o losach meczu, nie trafił głową w prostą piłkę we własnym polu karnym. Adam Hlousek dostał więc piłką w rękę i choć w myśl przepisów karny się nie należał, to jednak gdyby wcześniej jeden łysy zwyczajnie wybił futbolówkę w pole, całej afery z drugim łysym by nie było.
– Łukasz Broź był nie-mi-ło-sier-nie objeżdżany przez duet Małecki-Mójta i potwornie obawiamy się podmianki tej dwójki na duet Zegelaar-Bruno Cesar, z którym problemy miał nawet Real Madryt.
Nie jest też szczególnie dobrym prognostykiem to, jak dyskretny w swoich poczynaniach był dziś Nemanja Nikolić. Ostatni raz widzieliśmy go na grafice przed meczem, później podobno paru kibicom Legii wydawało się, że dostrzegają kogoś o podobnych rysach twarzy na boisku, ale żaden z nich nie zdecydował się tego oficjalnie potwierdzić.
Urodzony optymista Besnik Hasi powiedziałby: meczycho. My, na przekór albańskiemu profesorowi sztuki trenerskiej powiemy jednak: zwykła padaka…