Pięć kolejek. Tyle czasu potrzebował Lech Poznań, by zdobyć pierwszy komplet punktów w tym sezonie. Dla niezorientowanych: tak, mówimy o tym Lechu, który jeszcze nie tak dawno przystępował do meczów z pozycji mistrza Polski. Tak, o drużynie, która głośno mówi o swoich celach i bynajmniej nie jest to załapanie się do pierwszej ósemki. Siara, że stało się to dopiero teraz. W Poznaniu odetchnęli dzisiaj z ulgą, ale i tak nikt nie może mieć jeszcze poczucia, że plama została zmazana. Obserwowaliśmy dopiero pierwsze pociągnięcia gąbką.
Nie będziemy was oszukiwać, że Lech grał pięknie. Nie grał. Owszem, przeważał, miał inicjatywę, konstruował ataki pozycyjne, ale to było głównie takie pitu pitu. Nie wiemy co zrobić? To pieprznijmy z dystansu. Z dystansu nie wychodzi? Spróbujmy jeszcze raz. Do momentu strzelenia bramki (czyli przez ponad godzinę) jedyną godną pokazania akcją była straceńcza szarża Nielsena. Tak, dobrze się domyślacie, co oznacza połączenie słowa “straceńczy” i nazwiska duńskiego napastnika. W pierwszej połowie myśleliśmy już o tym, by oddawać hołd realizatorowi, że udało mu się wybrać najlepszą akcję meczu do pokazania w przerwie. Naprawdę, ciekawszy był już chyba wywiad z Manuelem Arboledą, a musicie wiedzieć, że na każde pytanie odpowiadał jednym zdaniem i w zasadzie zawsze tak samo. Co tu kryć, gościowi należała się jakaś premia już choćby za to, że podczas tej pierwszej połowy nie przyciął komara. Ten mecz był bardzo podobny do poprzednich w wykonaniu Lecha. Po prostu teraz wpadało.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby do Poznania przyjechał prawdziwy rywal, a nie zbieranina, która coś tam umie kopnąć, ale raczej wychodzi jej to tak jak w dwumeczu ze Szkendiją, właśnie wieszalibyśmy nad Urbanem topór i rozglądali się za odpowiednimi następcami. Pierwszy gol to dobrze rozegrany stały fragment gry. Drugi – prezent od Huberta Wołąkiewicza, który chyba zapomniał się, że już nie gra na co dzień przy Bułgarskiej. Niewchodzenie w drybling będąc prawie że ostatnim – elementarz. Dzieci w szkółkach doskonale wiedzą, by tego nie robić. Cracovia po tych dwóch golach niby złapała kontakt (gol raczej przypadkowy, asystą stał się nieudany strzał Szczepaniaka), ale potem nie bardzo wiedziała, jak wyprowadzić kolejny cios. Nikt z nas nie napisze, że Lech nie wygrał zasłużenie.
Trzy punkty to nie jedyna zdobycz, jaką Jan Urban zabierze ze sobą do domu. Poza tym to co najmniej cztery wnioski (uwaga, są szalenie zaskakujące!).
Pierwszy: drużyna wyglądała o wiele lepiej w środku pola bez Tetteha. Pewnie rywale też nie narzekali na jego nieobecność, ale i tak byli nieco wystraszeni, zupełnie jakby miał wybiec z trybun i ich zmasakrować.
Drugi: jednak Wilusz i Nielsen nie są ostatecznością na środku obrony. Jan Bednarek dał radę. Co ciekawe, kiedy tylko Wilusz usiadł, Lech się przełamał. Najlepszym talizmanem na pewno nie jest.
Trzeci: dzisiejszy mecz pokazał, jak ważną postacią dla Lecha jest Pawłowski. Bez niego ta drużyna nie ma w ataku jaj. Koniec, kropka.
Czwarty: Majewski grający na swojej pozycji jest lepszy niż na skrzydle (szok!), Jevtić będący w środku pola także wygląda zupełnie inaczej niż rzucony gdzieś na boku (no nie do wiary!). Lepiej się tego trzymać.
Mamy nadzieję, że Jan Urban będzie kontynuował politykę wystawiania odpowiednich ludzi na odpowiednich miejscach. Jeśli trener będzie chciał iść za ciosem w kolejnych meczach, podpowiadamy: miejsce Nielsena jest na ławce.
Fot. FotoPyK