W zeszłym sezonie problemem Legii był fakt, że bardzo rzadko trafiała ze stałych fragmentów gry. Można powiedzieć, że drużyna trenerów Berga i Czerczesowa była zaprzeczeniem poglądu, wedle którego SFG mają w futbolu decydujące znaczenie. Warszawianie bowiem, oprócz indolencji pod bramką przeciwnika, potrafili się świetnie bronić, zwłaszcza przed rzutami rożnymi. Dość napisać, że byli pod tym względem najskuteczniejsi w całej lidze.
W całym sezonie 2015/16 Legia rozegrała 57 spotkań, w których straciła zaledwie trzy gole po rzutach rożnych. Konkretniej – mamy tu na myśli trafienia, w których zawodnik wykonujący korner zaliczał asystę. Nie wliczamy więc dłuższych akcji zapoczątkowanych rzutem rożnym czy jakichś przypadkowych bilardów w obrębie pola karnego. W ten sposób uzyskujemy czyste błędy, jak spóźniona reakcja czy złe ustawienie zawodnika bądź całej formacji. Średnia drużyny była więc imponująca – rywale zamieniali rzuty rożne na bramki raz na 19 spotkań.
W tym sezonie już tak różowo to nie wygląda. Przede wszystkim Legia spadła z pierwszego miejsca na ostatnie, bo po dwóch golach straconych w Płocku obecnie jest pod tym względem najsłabsza w lidze. Co więcej, w dziesięciu meczach nowego sezonu warszawianie stracili już pięć goli właśnie po rzutach rożnych. Innymi słowy, już nie tracą w ten sposób goli raz na 19 spotkań, ale co drugi mecz! Nieprawdopodobny zjazd na przestrzeni bardzo krótkiego okresu.
Skąd taka diametralna zmiana? Tak naprawdę ciężko doszukać się tu jakiegoś schematu czy reguły. W Mostarze z kryciem nie zdążył Hlousek, w lidze w Płocku raz spóźnił się Kopczyński, a raz Broź (chociaż akurat on był nieprawidłowo blokowany). Natomiast w Pucharze Polski w Zabrzu zawalili kolejno Dąbrowski i Jodłowiec. Mamy więc pięciu różnych winowajców z pola. Prawidłowości nie widać też w bramce, bo dwa gole puścił Malarz, a trzy Cierzniak. Wspólnym mianownikiem może być jedynie fakt, że wszystkie bramki zostały stracone na wyjeździe oraz pod nieobecność Michała Pazdana. Innym oczywistym punktem wspólnym jest też osoba Besnika Hasiego.
Ostatnio ciekawe światło na udział trenera Legii w tym alarmującym trendzie rzucił belgijski dziennikarz, Florian Holsbeek na łamach portalu transfery.info. Zacytujmy fragment: – Wady Hasiego? Trener miał problemy z szybkim reagowaniem na boiskowe wydarzenia, zmianą stylu. Niezbyt dobrze wyglądały stałe fragmenty gry, bo drużyna traciła dużo goli z rzutów rożnych.
To trochę niepokojące, że akurat ta prawidłowość od razu zadziałała też w Legii. Przychodzi trener krytykowany w poprzednim klubie za defensywę przy rzutach rożnych i na samym początku sezonu traci pięć goli z rzutów rożnych. Możliwości widzimy tu dwie: albo mamy do czynienia z jakimś fatalnym zbiegiem okoliczności, albo – co dla samej Legii byłoby znacznie gorsze – zaszła tu relacja przyczyna-skutek. A to by oznaczało, że taktyka defensywna Albańczyka jest nieodpowiednia lub nieodpowiednio mało czasu poświęca temu aspektowi gry na treningach. Trzeciej możliwości za bardzo tu nie widać.
Jakkolwiek spojrzeć, Legia Hasiego sama sobie robi krzywdę. Jeśli doliczyć trafienie Makuszewskiego bezpośrednio z rzutu wolnego oraz gola Nielsena po wrzutce z rzutu wolnego w meczu o Superpuchar, otrzymamy siedem straconych bramek po stałych fragmentach gry. Innymi słowy, to co warszawianie mozolnie wypracowują na boisku, tracą potem po zagraniach ze stojącej piłki. W ten sposób Legia straciła już 64 procent wszystkich goli z tego sezonu. I z pewnością nie jest to najlepszy prognostyk przed dwumeczem z Irlandczykami, dla których stałe fragmenty gry powinny być główną bronią. Nie mamy też najmniejszych wątpliwości, że fatalna postawa zespołu Hasiego w defensywie została już odnotowana przez wysłanników Dundalk. Wydaje się więc, że zagranie w Dublinie na zero z tyłu wcale nie musi być łatwiejsze, niż zagranie na zero z tyłu w Mostarze, Płocku czy Zabrzu.
A najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że legioniści dali swoją grą solidne podstawy, by czuć uzasadniony niepokój przed starciem z irlandzkimi półamatorami.
Fot. FotoPyK