Walia kontra Portugalia, czyli drużyna, która może, przeciwko drużynie, która musi. Starcie debiutantów z wygłodniałą zwierzyną, która jest w stanie zrobić wszystko, by tylko dostać się do koryta. Konfrontacja rewelacji mistrzostw z zespołem, na którym po latach niepowodzeń na ostatniej prostej ciąży niesamowita presja wyniku. No i rzecz jasna, pojedynek dwóch najdroższych – na co dzień będących zresztą klubowymi kolegami – piłkarzy świata, czyli Cristiano Ronaldo i Garetha Bale’a. Jedni i tak napisali już piękną historię, drudzy na tym etapie turnieju znajdują się po raz piąty, a ich jedynym celem jest rozprawienie się z demonami przeszłości.
Głód, nienasycenie, niespełnione marzenia i ciągłe rozczarowania. Choć od osiągnięcia celu dzielił ich już nieraz tylko krok lub dwa, zawsze kończyło się tym samym – płaczem i niedowierzaniem. Za każdym razem gdy znajdowali się już pod bramą raju, nikt nie reagował na ich rozpaczliwe pukanie. W półfinale w 1984 roku w ostatniej minucie dogrywki z turnieju wywalił ich Platini, 16 lat później – również w samej końcówce dogrywki – pogrążył ich Zidane, w 2004 ich własny kraj w piekło zamienili w finale Grecy, zaś na poprzednim EURO w rzutach karnych z kwitkiem odprawili ich Hiszpanie.
Portugalia to jedna z najbardziej piłkarsko przeklętych – o ile nie najbardziej przeklęta (przecież nawet Anglicy zdołali kiedyś zdobyć mistrzostwo świata) – nacji świata. „To jest to złote pokolenie”, „Teraz naprawdę może nam się udać”, „Jak nie teraz, to już chyba nigdy”, „Mamy przecież u siebie najlepszego piłkarza świata”, i tak dalej, i tak dalej… Portugalczycy są prawdziwymi mistrzami w zaklinaniu rzeczywistości. Ich głód sukcesu często nie pozwala im na trzeźwą ocenę sytuacji. Tęsknota za pokoleniem Rui Costy, Luisa Figo i Pedro Paulety, które – nawiasem mówiąc – przecież z kadrą także nie zdołało triumfować na żadnej wielkiej imprezie, sprawia, że na każdym kolejnym turnieju wciąż widzą się oni w roli faworytów.
W jakiś sposób jesteśmy to jednak w stanie zrozumieć – gdyby to nasza kadra miała właśnie rozgrywać piąty w historii półfinał mistrzostw Starego Kontynentu, też pewnie ślepo wierzylibyśmy, że właśnie nadszedł nasz czas – no bo kiedyś przecież musi. Też pewnie staralibyśmy się przekonać siebie samych i wszystkich dookoła, że mimo padaki prezentowanej na przestrzeni całego turnieju i awansie z grupy wyłącznie dzięki indywidualnemu błyskowi jednego zawodnika jesteśmy w stanie zdziałać cuda. Również wmawialibyśmy całemu światu, że te wszystkie dotychczasowe męki to jedynie zasłona dymna, a najlepsze zostawiliśmy sobie na sam koniec. No i wreszcie – gdyby przyszło nam się mierzyć w półfinale z debiutantem, także oczami wyobraźni widzielibyśmy się już w finale.
Głodny człowiek zawsze desperacko myśli tylko o tym, by jak najszybciej dostać się do pożywienia. Z reprezentacją Portugalii jest identycznie – presja wyniku na EURO we Francji jest olbrzymia. Po ewentualnej klęsce nikogo nie będzie obchodziło, że tak naprawdę już sam półfinał można było rozpatrywać w kategorii sukcesu. Nikogo nie zadowoli fakt, że pomimo kiepskiej gry i tak udało im się znaleźć w gronie czterech najlepszych drużyn Starego Kontynentu. Nikt nie przyzna wprost, że przegrali, bo obecna generacja piłkarzy – z drobnymi wyjątkami – nie może równać się do tej sprzed kilku czy kilkunastu lat. Porażka z Walią będzie dla Portugalczyków równoznaczna z rozpoczęciem żałoby narodowej oraz zaprojektowaniem okolicznościowej okładki tamtejszego „Faktu”. Szczerze? Naszym zdaniem bycie reprezentantem Portugalii jest dzisiaj wyjątkowo niewdzięczną fuchą. Fakt, że Cristiano i spółka będą dziś faworytami, stanowiłby zaś dla nas mimo wszystko raczej marne pocieszenie. Jakkolwiek jednak patrzeć – dzisiejsze starcie będzie jednym z tych, które oddziela chłopców od mężczyzn.
Walia po odpadnięciu Islandii jest natomiast ostatnią nadzieją i przedłużeniem snu piłkarskich marzycieli. Jasne, w tym przypadku nie mówimy już o zespole z kraju o zaludnieniu mniejszym niż Szczecin, ani też o drużynie, w której skojarzenie przez przeciętnego kibica więcej niż dwóch graczy byłoby powodem do odpalenia fajerwerków i salwy z kilkudziesięciu armat. Wystarczy przecież wspomnieć, że Walia w swoich szeregach ma jednego z najlepszych piłkarzy świata – Garetha Bale’a. Cóż jednak z tego, skoro swego czasu miała też przecież Giggsa czy jeszcze wcześniej Iana Rusha, a jednak historia występów „Smoków” na wielkich imprezach mimo wszystko wciąż ograniczała się jedynie do udziału na mundialu w 1958 roku, czyli w czasach, gdy Pelé dopiero miał objawić światu swój talent.
Nie będziemy nikogo przekonywać na siłę, że Bale nie jest centralną postacią tej reprezentacji, bo temu najzwyczajniej w świecie nie da się temu zaprzeczyć (choć też zapominanie o Aaronie Ramseyu byłoby aktem wyjątkowej ignorancji). Trzeba jednak przyznać, że gra Walijczyków nie polega jedynie na podawaniu piłki gwiazdorowi Realu Madryt i czekaniu na to, aż ten zacznie czynić z nią jakieś cuda i sam wygra mecz, podczas gdy reszta spokojnie dłubie sobie w nosie i modli się o to, by ich największy as miał akurat swój dzień. Nikt nie wychodzi tam już z założenia, że jeśli coś pójdzie nie tak, całą winę koniec końców będzie można zrzucić na jednego zawodnika i spokojnie żyć sobie dalej jak gdyby nigdy nic. Cały zespół doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że właśnie walczy o wieczną chwałę, że stoi przed szansą na dokonanie czegoś absolutnie wielkiego i zjawiskowego.
Walia pokazała już na tych mistrzostwach, że tam każdy jest w stanie włożyć za każdego rękę w ogień. Że nikt nie boi się, iż ubabra sobie spodenki, gdy przyjdzie mu naprawiać błąd kolegi. A gdy trzeba, indywidualnym błyskiem potrafi się popisać nie tylko Bale czy Ramsey (dziś nie zagra on jednak z powodu zawieszenia za kartki), a chociażby Hal Robson-Kanú, który w zeszłym sezonie kopał w Championship, a biodra obrońcom Belgii łamał figurując w rejestrze jako osoba poszukująca zatrudnienia.
Ekipa Chrisa Colemana stanowi dobitny dowód na to, że sukces rodzi się w cierpieniu. Cierpieniu, które możemy postrzegać zarówno przez pryzmat niemal sześćdziesięcioletniej tułaczki po pustyni, jak i również przez pryzmat trwających mistrzostw, w których trakcie – podobnie zresztą jak Portugalczycy – Walia także kilkukrotnie została przecież wystawiona na próbę. Gol z Anglią na 1:2 w ostatniej minucie w fazie grupowej, niesamowite męczarnie z Irlandią Północną w jednej ósmej, konieczność odwracania niekorzystnego rezultatu z faworyzowanymi Belgami w ćwierćfinale… Jak dotąd wszystkie te testy siły charakteru nie były jednak w stanie złamać „Smoków”. Niebywały upór – poparty oczywiście umiejętnościami czysto piłkarskimi – pozwolił im dojść do momentu, w którym jako debiutant stoczą batalię o finał. Batalię, w której – powiedzmy sobie szczerze – wcale nie są bez szans.
Fot. FotoPyK