C’est fini. Stało się. Stało się to, co – nie oszukujmy się – ostatecznie stać się musiało. Piękny islandzki sen, którym od kilku tygodni żywili się futbolowi romantycy, dziś dobiegł końca. Wyspiarze zostali wybudzeni z niego w najmniej przyjemny z możliwych sposobów – kilkoma kubłami lodowatej wody. Francuzi nie mieli litości – na murawę wyszli, by zabić. I zabili, choć sami przy tym także nieco oberwali.
Gospodarze sprawiali wrażenie, jak gdyby wzięli sobie głęboko do serca krytykę spływającą na nich ze strony kibiców oraz mediów i za wszelką cenę chcieli odeprzeć zarzuty dotyczące nieprzekonującego stylu i notorycznie przesypianych pierwszych połów. Podopieczni Didiera Deschampsa sprawę postanowili bowiem załatwić jak najszybciej O ile przez pierwsze minuty mecz był jeszcze w miarę otwarty i wyrównany, później było już głównie brutalne punktowanie i przyglądanie się czy opuchlizna rozkłada się równomiernie.
Nim minął kwadrans sygnał do rozpoczęcia egzekucji dał Giroud. Kilka minut później drugi cios wyprowadził Pogba, który po dośrodkowaniu z rzutu rożnego wyskoczył niczym koszykarz NBA i głową uderzył mocniej niż niektórzy kopią. Przed samą przerwą wszelkie wątpliwości postanowili rozwiać jeszcze strzałem z okolic linii pola karnego Payet oraz Griezmann, który w sytuacji sam na sam w typowy dla siebie sposób przerzucił futbolówkę nad bramkarzem. 4:0 do przerwy. Sorry, naprawdę nic do was nie mamy, ale po prostu musieliśmy. Dawać nam już tych Niemców.
Nawet jeśli Islandczycy byli już w pełni świadomi tego, że za chwilę czas wracać do domu, nie położyli się zrezygnowani na murawie ani też nie wyczekiwali z utęsknieniem na ostatni gwizdek. Podeszli do sprawy niezwykle ambitnie – mamy jeszcze nasze ostatnie 45 minut, więc wykorzystajmy je jak najlepiej. No więc walczyli. Może nie o to, by dokonać niemożliwego, ale o to, by po tym wszystkim, co z takim mozołem budowali, nikt na koniec nie powiedział im, że na pożegnanie posypali się niczym domek z kart. Udało się. Najpierw trafił Sigthorsson, na którego gola szybko odpowiedział jednak Giroud, potem zaś na 2:5 ukłuł Bjarnason.
Jasne, trochę szkoda, że opowieść ta została urwana w tak okrutny sposób, jednak Islandczycy nawet mimo srogiego oklepu w starciu z gospodarzami mimo wszystko kończą ten turniej z podniesionymi głowami. Tym bardziej, że przecież zdołali dwukrotnie Francuzów ranić i tym samym wjechać im na ambicję. Nie ma wątpliwości co do tego, że reprezentacja Islandii na tym EURO napisała historię, która wspominana będzie jeszcze przez długie lata, a po powrocie do kraju jej zawodnicy zostaną przywitani niczym narodowi bohaterowie.
A Franuzi? No cóż, panowie, w końcu przyszła pora na to, by zmierzyć się z kimś ze ścisłej czołówki. Dziś długimi chwilami mogliście rozbudzać apetyty, jednak przeciwko Niemcom o tak beztroskie hasanie już równie łatwo nie będzie.