Wstyd. Żenada. Kompromitacja. Hańba. Frajerstwo. Nie wracajcie do domu. Okładka, która wracała tysiąc razy po kolejnych klęskach biało-czerwonych, ma już dokładnie dziesięć lat. Mistrzostwa świata w Niemczech, kadra silna jak nigdy, balonik napompowany do niewyobrażalnych rozmiarów…
Fśśśśśśśt. Bum.
Z nieba do piekła. Od robienia z Krzynówka czy Bąka liderów drużyny, która jedzie po medal, a sam Żurawski pokazać wszystkim, że to jemu należał się będzie tytuł króla strzelców, do bandy błaznów i przebierańców, których nie powinno się przepuszczać na granicy. Wystarczył jeden mecz.
Przeciwnik, którego przecież ogrywaliśmy nieco wcześniej w sparingu, nie pozostawia nam żadnych złudzeń. Zaczęło się od niby niegroźnej akcji. Rzut z autu, dokładna piłka do Delgado, przedłużenie, zaskakująca główka Tenorio, gol. Nasza reprezentacja rozmontowana najprostszymi środkami. Ale najgorsza była ta nasza bezradność. Brak jakiejkolwiek reakcji, strach, stres, drżące nogi. W 80. minucie Ekwadorczycy znów ograli nas jak dzieci, cała obrona była spóźniona o jakieś trzy lata, tym razem piłkę do pustaka władował Delgado.
Potem niby rzuciliśmy się do ataków, ale to na nic. Jeleń walnął w słupek, Brożek walnął w słupek, wcześniej nawet Krzynówek strzelił gola (tyle że sędzia pokazał spalonego), ale to za mało. Zdecydowanie za mało. Po meczu z nami Ekwador powinien smarować maścią rany i robić kolejne okłady, a nie otwierać szampana i stawiać pierwszy krok w kierunku wyjścia z grupy.
Mecz otwarcia. Mecz o wszystko. Mecz o honor. Panowie, chyba nie będzie powtórki z rozrywki? Umówmy się, że okładkę „Faktu” przypominamy dziś po raz ostatni, OK?