Limit wzruszających historii w Anglii został – przynajmniej w tym sezonie – wyczerpany. Mogło być ckliwie, rozczulająco i ujmująco. Ale – koniec końców – nie było. Nie było, mimo że przez moment wydawało się, że los rzeczywiście znów zakpi sobie ze wszystkich dookoła i odda kolejny puchar w ręce zespołu teoretycznie skazanego na pożarcie. Manchester United ostatecznie zdołał jednak – choć nie bez kłopotów – pokonać na Wembley Crystal Palace 2:1, tym samym rzutem na taśmę zapewniając sobie jedyne w tym sezonie trofeum.
Był to typowy mecz z serii “drużyna umiejąca grać w piłkę kontra zespół nadrabiający ambicją”. Nie ma co się jednak oszukiwać – dokładnie takiego przebiegu spotkania można się było spodziewać. United długo utrzymywali się przy piłce, leniwie rozgrywali, a gdy już nudziło im się klepanie – przyspieszali akcje. Główny problem tkwił jednak w tym, że piłkarze Luisa Van Gaala większą frajdę niż w zdobywaniu bramek widzieli w podkręcaniu statystyk w rzutach rożnych oraz obijaniu słupków (Martial) i poprzeczek (Fellaini).
Crystal Palace starało się natomiast postawić Manchesterowi w taki sposób, w jaki zazwyczaj próbuje to robić piętnastta drużyna w lidze w starciu z piątą – jeżdżąc na dupach, zaś zagrożenie pod bramką Davida De Gei stwarzając sobie głównie po kontrach, stałych fragmentach czy indywidualnych błędach rywali. Serce do gry – owszem. Umiejętności – już nie zawsze.
Czas płynął sobie spokojnie dalej, a obraz gry nie ulegał znacznej zmianie. Jedni cisnęli, drudzy – gryźli trawę. Pierwsi wydawali się coraz bliżsi wyjścia na prowadzenie, drugim wciąż momentami sprzyjało szczęście. I tak w koło Macieju.
Aż tu nagle “bum”. Coś wystrzeliło. Konkretniej – wystrzelił Jason Puncheon. Nie ma spalonego, ostry kąt, rakieta, gol. 78. minuta, 1:0 dla Crystal Palace. Szok i niedowierzanie. Alan Pardew demonstruje światu swoje zdolności taneczne, zaś futbolowi romantycy w tym czasie mają już ułożony w głowie akapit wstępu do kolejnej w tym sezonie pięknej i wzruszającej historii o tym, jak to malutki kpi sobie z potentatów.
Manchester szybko sprowadził jednak wszelkiej maści poetów i myślicieli na ziemię. Mata, 1:1 i lecimy od nowa. Wszystko rozstrzygnęło się dopiero w dogrywce, w której Crystal Palace boleśnie przekonało się o tym, że w futbolu los nieraz uśmiecha się do ciebie w najmniej spodziewanym momencie, by na koniec i tak splunąć ci w twarz. Cała druga połowa dogrywki w przewadze? Mało. Sam na sam z De Geą? Mało. No nic, szukajcie w takim razie szczęścia gdzie indziej. Lindgard, 2:1 dla Manchesteru. Nie, to zdecydowanie nie był dzień piłkarskich marzycieli.
United zdołali dziś uratować resztki honoru, jednocześnie brutalnie wybijając Crystal Palace z głowy marzenia o grze w europejskich pucharach. Choć fani “Czerwonych Diabłów” z pewnością mają dziś powody do zadowolenia, triumf w krajowym pucharze wciąż tak naprawdę stanowi wyłącznie drobną osłodę na koniec słabego sezonu. Warto też zaznaczyć, że Manchester odbierając dziś szansę na Ligę Europy Crystal Palace, jednocześnie zapewnił możliwość startu w europejskich rozgrywkach innemu klubowi z Londynu – siódmemu w tabeli West Hamowi.