Reklama

Bokser, wędkarz, piłkarz. Legenda Lechii – Roman Korynt

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

10 maja 2016, 14:56 • 11 min czytania 0 komentarzy

– To była moja 35. walka, wszystkie poprzednie wygrałem. Rywal trudny, potrafił uderzyć, ale ja jako techniczny zawodnik, trzymałem dystans i umiejętnie kontrowałem. Po ostatniej rundzie razem z trenerem byliśmy przekonani, że i teraz jestem górą, odbierałem zewsząd gratulacje. Aż tu nagle ogłoszenie – stosunkiem 2:1 wygrywa mój przeciwnik, nie pamiętam nazwiska. Zalałem się łzami i poszedłem do szatni. Trener próbował mnie pocieszyć, a ja mówię do niego: coś podobnego zdarzyło się dwa razy, pierwszy i ostatni – wspomina Roman Korynt, który wtedy pewnie jeszcze nie podejrzewał, że boks stracił niezłego pięściarza, ale futbol zyskał wybitnego stopera.

Bokser, wędkarz, piłkarz. Legenda Lechii – Roman Korynt

Jeśli ktoś chciałby szukać legendy Lechii w Gdańsku, to próżny jego trud – Korynt mieszka w centrum Gdyni, 2-3 kilometry od stadionu Arki. Biało-zieloni mieli wtedy spore możliwości jako Budowlany Klub Sportowy. Obrońcy przed przyjściem do zespołu zależało najbardziej właśnie na mieszkaniu: najpierw trafił mu się mały pokój w Orłowie, a potem dostał już przydział na spore lokum w centrum miasta. Mieszka w nim do dziś.

Korynt to człowiek starej daty – rocznik 1929 – ale wigoru może pozazdrościć mu nie jeden młodzieniaszek. Wita mnie ubrany elegancko, w garnitur, zaprasza do pokoju, w którym na stole leżą albumy przygotowane specjalnie na nasze spotkanie. – Niedawno wróciłem z działki – wspomina i zaraz okaże się, że ta ziemia to jego największy skarb.

– Wstaję codziennie o szóstej rano, idę na autobus i jadę na działkę. Kupiłem te dwa hektary w latach 50., miałem trochę pieniędzy i chciałem je dobrze zainwestować, wiadomo jak było w tamtych czasach – problemy z żywnością, a ja hodowałem kaczki, kury, gęsi i króliki. W Polsce jedzenie na kartki, kiedy w pewnym momencie miałem go tyle, że nie wiedziałem co z nim zrobić. Rozdawałem sąsiadom, ale że ich też było sporo, zaczęło brakować. Rano pukanie do drzwi, otwieram i słyszę: „panie Romku, wszystkim pan dał, a o mnie zapomniał”. Doszło do tego, że sobie odmawiałem, byle innych zadowolić. Dzisiaj nie jest tak, że na tej działce się wyleguję – koszę, sprzątam, od przystanku mam 2,5 kilometra, które pokonuje marszobiegiem.

Reklama

Roman Korynt z częścią wspomnień

To było pół wieku temu, a zarabiający skromny ułamek tego, co dzisiejszy piłkarze, Korynt umiał się ustawić. Jasne, zarabiał więcej niż zwykli Polacy, ale dobre pieniądze przynosiły mu jego umiejętności na boisku. Nim trafił do Lechii, musiał odbyć służbę wojskową. Nie zaczynał jednak w Warszawie, a w Lublinie.

– Byłem w Gedanii, gdy pojawiło się wezwanie. Prezes stwierdził wtedy: „Romeczku, nic się nie martw, załatwimy tak, że nie będziesz musiał jechać”. Podziękowałem, bo musiałem spełniać swój obowiązek. Dla niektórych okres rekrucki był ciężki, albo bieganie, albo bieganie z karabinem, a ja się śmiałem i bawiłem świetnie. Grałem przecież w piłkę i poznałem tam swoją żonę. Też była sportsmenką, grała w koszykówkę. Po skończonej służbie zamiast pojechać do Gdyni, pojechałem do niej na dwa kolana i oświadczyłem się. Wracamy razem w moje rodzinne strony i mówię w domu: „bardzo przepraszam, kochani rodzice, ale to jest moja przyszła żona”.

– Obchodziliśmy jej 80 urodziny, trzy miesiące potem zachorowała, zawiozłem ją do szpitala… Niech jej ziemia lekką będzie – mówi Korynt, który smutnieje, ale tylko na chwilę.

– Miałem kiedyś akordeon, w ogóle bardzo lubiłem muzykę, szczególnie Elvisa Presleya – love me tender, love me dear (Korynt zaczyna śpiewać). Bywałem głośny i pamiętam, jak sąsiedzi przychodzili błagając „panie Romeczku, prosimy”, a ja taki zdziwiony: za głośno? Pewnego razu wracam z treningu, szukam akordeonu, a go nie ma – pytam żony, co się stało? „Wyrzuciłam! W końcu wszyscy będziemy mieli spokój”. Pobiegłem na śmietnik, a go już nie było!

*

Reklama

W Lublinie wypatrzyła go Legia Warszawa. Nie grał w stolicy długo, bo niecałe dwa lata, ale doszedł z Legią do finału Pucharu Polski, przegranego jednak z Polonią. Mógł zostać w Warszawie na dłużej: tego chciał klub, lecz sam obrońca odmówił. – Kończyłem służbę wojskową, ale nadał byłem szeregowym, wezwał mnie więc do siebie porucznik i zaproponował, że jeśli zostanę, zrobią ze mnie pułkownika! A ja byłem tylko elektrykiem, kończyłem jedynie średnią szkołę, a taka ranga dawała wiele możliwości. Przeanalizowałem to szybko, stwierdziłem, że nie będę się wygłupiał, wstałem i powiedziałem: „szeregowy Korynt odmeldowuję się”. Pojechałem po żonę i wróciłem na Wybrzeże.

Roman Korynt, kapitan

Co by jednak nie mówić o przymusowym ściąganiu piłkarzy przez Legię, to właśnie w niej Korynt wypłynął na szerokie wody, to znaczy do reprezentacji. Zagrał w niej 34 spotkania (niektóre źródła doliczają jeszcze jeden, nieoficjalny mecz), parę razy był kapitanem; to on dowodził linią obrony w pamiętnym spotkaniu ze Związkiem Radzieckim w Chorzowie z 1957 roku, wygranym przez Polaków 2:1. Wielu jako bohaterów wskazuje głównie Gerarda Cieślika i Lucjana Brychczego, ale tych było więcej, bo choćby trener Tadeusz Foryś i środkowy obrońca z Lechii.

– Foryś był świetnym szkoleniowcem, choć kompletnie nie umiał grać w piłkę, nawet prosto jej nie kopnął. Pamiętam, że prosił mnie o pokazywanie niektórych ćwiczeń, sam by ich przecież nie wykonał. Ale miał wiele innych zalet, poświęcał każdemu zawodnikowi czas, brał na bok i przez dobre pół godziny, nawet więcej, tłumaczył taktykę. Dobrze nas ustawiał, dbał też o atmosferę: w kadrze jeden wskoczyłby za drugiego w ogień.

Szkoleniowiec przed spotkaniem z ZSRR zastosował nowatorski wtedy manewr – zamiast kryć rywala 1 na 1, Polacy w obronie zagrali strefą. Rosjanie nie wiedzieli co się dzieję. Obroną zarządzał wtedy Korynt, który znał Forysia też z Lechii.

– Trzymałem defensywę i prawdę mówiąc, to będąc na stoperze więcej krzyczałem niż grałem. Przewidywałem, mówiłem gdzie kto ma biec, jak się ustawić. Oczywiście, samo to by nie wystarczyło. Pyta pan o moje atuty czysto piłkarskie – powiedziałbym, że szybkość i skoczność. Dla obrońcy te walory to obowiązek, trzeba reagować na ruchy napastnika by nie zostać w tyle. Ruscy mieli wtedy świetną drużynę: w bramce Jaszyn, dalej Iwanow czy Strielcow. Nas jednak niósł doping i wygraliśmy po dwóch golach Cieślika. Kibice wpadli na murawę i zanieśli nas do szatni, a trzeba pamiętać, że na stadionie było sporo milicji. Nie mieli jednak szans z kibicami, którzy złapali nas jeszcze potem pod prysznicem i chcieli myć stopy.

Przed tamtym spotkaniem rozmawiano o polityce w szatni?

– Nie, w ogóle, w szatni byliśmy bezpartyjni. To znaczy, oczywiście, mieliśmy zawodników z Warszawy, którzy się interesowali tematem, ale przed meczem go nie poruszaliśmy. Liczyła się piłka.

*

Korynt wspomina Eduarda Strielcowa, a ten facet to w ogóle materiał na większą opowieść. W tamtym czasie był ogromnym talentem, którego chciało w swoich szeregach CSKA – on jednak nie miał najmniejszego zamiaru opuszczać Torpedo i odmówił potentatowi. Wiadomo, jak podobne sprawy tam rozwiązywano, w myśl zasady dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie. Władze sfingowały proces, w którym oskarżyły piłkarza o gwałt, a wyrok mógł być tylko jeden: skazujący. Siedem lat spędził Strielcow w łagrze, gdy z niego wyszedł, znów grał dla Torpedo i… zdobył z nim mistrzostwo kraju.

Wspomniany Strielcow

Druga ważna postać z tego meczu, Gerard Cieślik, to najlepszy kompan Korynta z kadry. – Zaprzyjaźniliśmy się. Często graliśmy przeciwko sobie w lidze, ale on rzadko nam strzelał. Widzę, że siedzi załamany, to podchodzę i pytam: co się stało? A on: „pierunie! Wszystkim strzelom po trzy-cztery, a tyj Lechii nie mogę!”. Uwziąłem się na niego i w każdym meczu szczególnie go kryłem, a jak się na kogoś zawziąłem, to nie miał lekko. Po meczu Gerard mówił: „tylko spróbuj jeszcze raz lechisto taki i owaki!”

*
Ktoś może powiedzieć, że 34 mecze Korynta w kadrze to niewiele. Prawda, obrońca powinien i mógł mieć więcej rozegranych spotkań. Padł jednak ofiarą swojej ufności, bo ujawnił, że zarabia grając w piłkę, a ówczesny ustrój, jak w wielu innych dziedzinach, blefował, twierdząc, że w Polsce nie ma profesjonalizmu. – Miałem znajomych za granicą, na Zachodzie, wymienialiśmy listy. W jednym z nich, któryś kolega zapytał: „Romeczku, a ile ci płacą za te mecze?” Ja po prostu odpowiedziałem, później ten człowiek opublikował korespondencję w niemieckiej prasie, doszło to do kraju i zostałem zawieszony. Pomyślałem sobie, jeśli cię nie chcą, to im pokaż, jak bardzo się mylą. Wybierano mnie najlepszym graczem w plebiscycie „Sportu”, a w kadrze nie grałem.

Kto wie, jak potoczyłyby się losy Korynta i reprezentacji Polski, gdyby obrońca mógł występować. Może osiągnęlibyśmy lepszy wynik na Igrzyskach w Rzymie? W każdym razie, nie dość, że Zachód ściągnął na piłkarza kłopoty, to jeszcze jest takim niespełnionym marzeniem – obrońca miał bowiem ofertę z Bayernu Monachium, ale nie mógł wyjechać. To znaczy, sam mógł, ale żony zabrać nikt by mu nie pozwolił. Nie chciał jej zostawiać, ona nie chciała puścić go, więc został w Polsce. Ale do Bawarczyków wciąż ma ogromny sentyment. – Bayern to dla mnie do dzisiaj numer jeden, byli potęgą i są nadal, regularnie oglądam ich mecze. Strasznie się cieszyłem, gdy trafił tam Lewandowski, jak strzela gole to szaleję przed telewizorem – opowiada.

Ale nie można też demonizować zachodniej Europy, bo te podróże na pewno ubarwiały karierę Korynta – mógł zagrać przeciwko Di Stefano, pod egidą reprezentacji Warszawy wystąpił w meczu otwarcia Camp Nou (w klapie marynarki ma zresztą przypięty herb Barcelony). – Zawsze mnie cieszyło, że jeżdżę po Europie i daję sobie radę – twierdzi.

 Di Stefano, a za nim nieustępliwy Roman Korynt

Co dał Zachód Koryntowi, to z pewnością sympatię do wina. – Muszę je mieć do obiadu, pani która pomaga mi w mieszkaniu, strofuje mnie, że za szybko je wypijam. To wzięło się stąd, że pewnego razu pojechałem za granicę i zobaczyłem profesjonalnych piłkarzy, którzy pili je do posiłku. Znałem języki, niemiecki sehr gut, angielski little, więc podchodzę i pytam o co chodzi, a oni że wino jest świetne na trawienie. Wróciłem do Polski, żona podaję mi obiad, a ja: gdzie wino? Ona zdziwiona, jak to, ty, wino – jesteś przecież piłkarzem! Wytłumaczyłem jej i od tamtego momentu, jeden kieliszek dla mnie musiał się pojawić.

Ale ogólnie Korynt stronił od alkoholu, wspomniane wino jest wyjątkiem od reguły. Tak naprawdę to nic przy Erneście Pohlu, Jan Banaś zastanawiał się kiedyś: – Do dziś nie pojmuję, jak on był w stanie tyle przyjąć. I jeszcze tak grać!

*

Korynt, Lenc, Kusz, Kaleta, na bramce Henryk Gronowski – to były najważniejsza nazwiska w defensywie tamtej Lechii, która zajęła trzecie miejsce w lidze. Żadna ekipa później nie powtórzyła tego wyniku. – Prasa nazwała nas Murarze, nie dlatego, że Budowlany Klub Sportowy, ale przez około 10 spotkań z rzędu nie straciliśmy bramki – wspomina Korynt.

Wykorzystywał pan w grze obronnej sztuczki wyciągnięte z kariery bokserskiej?

– Bardzo często, ale walczyliśmy wtedy po dżentelmeńsku, jak ostrzej się kogoś zaatakowało, to od razu było „przepraszam”, uścisk i gramy dalej. Nigdy nie miałem wrogów na boisku.

Ale słyszałem, że mógł pan sobie pozwolić na twardszą grę, ponieważ z tyłu głowy, wiedział pan jedną rzecz: jako zawodnik reprezentacji, miał pan wsparcie PZPNu.

– Tak, ale starałem się z tego nie korzystać. Raz jeden sędzia mnie zdenerwował i powiedziałem mu: „jeszcze się tak nie narodził, co by pana Romana z boiska przy wszystkich wyrzucił”. Ten się zagotował i kazał mi zejść, ale wiedziałem, że jako reprezentant mam pewne przywileje i odpowiedni ludzie to załatwią. To był jednak odosobniony incydent.

Korynt zagrał w Lechii 340 meczów. Dlatego, gdy wspominam wybór na piłkarza 70-lecia klubu, jedyny raz jest wyraźnie zdenerwowany. Głosami kapituły i kibiców zdecydowano bowiem, że ten tytuł nie przypadnie jednej osobie – poza Koryntem uhonorowano także Zdzisława Puszkarza.

– Dla mnie to skandal, jak w ogóle można nas porównać? To był mój trampkarz, wychowanek. Jakie ja miałem osiągnięcia w kadrze, a jakie on? Chwalę się, ale przecież różnie mogła wygląda moja kariera, gdyby nie wpadka z listem.

*

Syn Korynta także był piłkarzem. Nie obrońcą jak ojciec, ale napastnikiem. Grał w Lechii, ale status ikony, Tomasz ma w innym klubie… Arce Gdynia.

Miał pan pretensję do syna, że wybrał odwiecznego rywala?

– Nie, absolutnie, żadnych. Bardzo się cieszyłem, że został piłkarzem i też reprezentantem kraju. Zagrał co prawda tylko jeden mecz, ale zawsze. Chciałem żeby się uczył, powtarzałem mu: nie będzie studiów, nie będzie piłki. Studia skończył, jestem z tego dumny, dzwonię do niego i mówię, dzień dobry panie magistrze!

Rodzina Koryntów ma chyba w genach zapisaną wytrzymałość i długowieczność – ojciec grał do 39 roku życia, a syn do czterdziestki. Zresztą mało brakowało, żeby zagrali w jednej drużynie. Na marginesie: Korynt ma dwie siostry, 93 i 96-letnią.

*

Boks, muzyka, futbol – Korynt miał wiele pasji, ale o jednej jeszcze nie usłyszeliście, o wędkarstwie. Można pytać piłkarza o di Stefano, mecz ze Związkiem Radzieckim, ale oczy najbardziej świecą mu się gdy rozmawiamy o rybach. – Uwielbiałem wsiąść na łódkę, wypłynąć na zatokę i łowić ryby. Moim największym sukcesem jest ponad metrowy szczupak i wcale tutaj nie przesadzam, mam zdjęcie. Dobrą chwilę ciągnąłem go na holu, proszę spojrzeć.

Oglądam zdjęcie, obracam, a tam dokładne wymiary ryby i szczegóły połowu. Długość: 117 centymetrów; waga: 11,10 kilogramów; hol: 10 minut. Zatoka Pucka, 1989 rok. Na samej fotografii dumny wędkarz.

I co pan zrobił z tą rybą?

– Poćwiartowałem, oddałem sąsiadom.

Dobrze było koło pana mieszkać.

– Prawda (śmiech).

Rozmawiał: Paweł Paczul

Współpraca: Paweł Smoliński

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...