W Hiszpanii nadeszła godzina prawdy. Kto wykolei się na tym etapie gry – praktycznie wypada z walki o mistrzostwo. Żeby jednak Barcelona świętowała już dzisiaj – musiałby się wydarzyć mało prawdopodobny splot okoliczności. Czyli derbowe zwycięstwo Dumy Katalonii, przegrana Atletico z Levante, które już poleciało z ligi oraz wpadka Realu z Valencią. Dwa warunki zostały spełnione – ekipa Simeone dostała w łeb od spadkowicza, a Barcelona zmiotła z powierzchni ziemi Espanyol. Na koronację trzeba jednak poczekać – w ostatniej kolejce Messi i spółka muszą ograć na wyjeździe Granadę, która dziś utrzymała się po… zdemolowaniu Sevilli na Estadio Sanchez-Pizjuan. Niewiarygodne.
Ta kolejka przyniosła doprawdy sensacyjne rozstrzygnięcia. Barca posiada w tym momencie niesamowity komfort – przypieczętowanie tytułu na Granadzie wydaje się obowiązkiem, ale… z drugiej strony lepiej niczego nie przesądzać. Bo czy ktokolwiek by pomyślał, że Atletico potknie się akurat na spadkowiczu? Akurat na tym beznadziejnym Levante, które już pożegnało się z Primera? No właśnie…
Dziś jednak Duma Katalonii wywiązała się z zadania znakomicie. Strzelanie genialnym uderzeniem z wolnego rozpoczął Messi (Argentyńczyk ma najwięcej trafień po bezpośrednich rzutach wolnych z pięciu najlepszych lig europejskich – 7). Espanyol walczył swoją tradycyjną bronią, czyli agresją i wycinką, czego sędzia nie potrafił umiejętnie kontrolować. Mało tego – dziś arbiter wręcz nie sprzyjał Barcelonie. Gil Manzano nie uznał bowiem gola Rakiticia (nie był na spalonym) i nie podyktował słusznego karnego Blaugranie. To jednak nie wytrąciło jej z równowagi i po przerwie rozpoczęła się rzeźnia. Dwie sztuki wpakował Suarez (35 goli w klasyfikacji strzelców, drugi Ronaldo ma 31), jedną Neymar i jedną Rafinha, który pojawił się na boisku kilkadziesiąt sekund wcześniej.
Co tu dużo mówić – Barcelona się dziś bawiła. To był tryb fiesty. To była taka drużyna, jaką oglądaliśmy przez większą część sezonu. Zresztą ostatnie wyniki ligowe nie kłamią. 8:0 z Deportivo, 6:0 ze Sportingiem, 2:0 z Betisem, teraz 5:0 z Espanyolem. Przeciwnik rozstrzelany, ale przy tym – co wyjątkowo istotne i na co zwracał uwagę dyrektor sportowy, Robert Fernandez – po raz czwarty z rzędu udało się zachować czyste konto, a kontuzjowanego Claudio Bravo zastępował oczywiście Marc-Andre Ter Stegen. Dziś jednak Niemiec miał tyle pracy co podczas siedzenia na ławce – mógł odpalić Twittera i sprawdzać informacje o kolejnych rekordach Suareza czy Messiego. Barcelonie – jeśli szukać dziury w całym – nie wyszło tylko jedno. Wejście w mecz przy optymalnej koncentracji i rozjeżdżanie rywala już od pierwszego kwadransa – to udało się Zidane’owi wypracować w Realu i to musi jeszcze szlifować Luisa Enrique. Ale zwycięzców – tym bardziej przy takich wymiarach wygranej – nie powinno się sądzić.
W czołówce La Liga ścisk większy niż w tramwaju w godzinach szczytu, a na trasie widać już ostatni przystanek. I właśnie tuż przed dotarciem do zajezdni, jeden z pasażerów padł ofiarą tłoku, nie wytrzymał tempa i zasłabł na finiszu – dla niego ta podróż już się zakończyła. Atletico Madryt niespodziewanie straciło bowiem punkty w starciu z Levante, tym samym wyłączając się z wyścigu o mistrza. Drugi z konkurentów w walce o pierwszą lokatę wygrał, choć nie bez problemów, z Valencią, 3:2.