Ile razy można jeść to samo danie? Ile razy można używać tych samych przypraw, ile razy w tak krótkim odstępie czasu można się delektować identycznie przyrządzoną kolacją? Mniej więcej takie głosy było słychać za obiema bramkami w meczu Legii Warszawa z Lechem Poznań kilkanaście dni temu, gdy na stadionie przy Łazienkowskiej stawiło się zaledwie 570 poznaniaków. Lista spotkań mistrza i wicemistrza Polski od ich pamiętnego starcia w ubiegłorocznym finale Pucharu Polski jest potężna. Liga, superpuchar, znów liga, rewanż w lidze, w końcu starcie w fazie finałowej Ekstraklasy.
Można dostać niestrawności od przesytu słodyczy, tym bardziej, że każde kolejne starcie Poznania z Warszawą zapowiadało się w identyczny sposób – nienawiść wśród kibiców, podteksty wśród zawodników, rywalizacja dwóch miast i jednocześnie dwóch gigantów polskiej piłki. Efekt był taki, że wszystkie ostrza na ostatni ekstraklasowy mecz były dość mocno przytępione. Bez opraw, bez historii, nawet bez przesadnego thrash-trałkingu (dobre, nie?) w kierunku Hamalainena.
Przejadło się? Może i tak, ale prestiż Pucharu Polski kompletnie zmył znudzenie powtarzającymi się meczami.
Może nawet lepiej, że w lidze mieliśmy tego typu ciszę przed burzą? Niech zresztą przemówią gołe liczby – Lech na Łazienkowską pojechał pociągiem specjalnym, dziś z Poznania i okolic miało ich początkowo wyruszyć aż dziesięć. Oprawy? Legioniści zebrali na swoją ponad sto tysięcy złotych, lechitom też puknęło dobrych kilkadziesiąt tysięcy. Za bramkami nie będzie pewnie gdzie wetknąć szpilki, a i sektory neutralne będą szczelnie nabite, czego najlepszym dowodem jest “afera biletowa”, która rozpętała się po uruchomieniu sprzedaży.
Każdy kibol Lecha i każdy fanatyk Legii drugi dzień maja 2016 roku miał już od dawna zaznaczony na czerwono. Kto żyw – pewnie znajdzie się na stadionie. Reszta – w pubach, przed telewizorami, nierzadko z szalem na karku i klubowym herbem na piersi. Znów wraca klimat tych największych starć Legii z Lechem z ostatnich lat, znów wraca klimat wrogości, ale i napięcia związanego z ryzykiem wpadki. Ligowy mecz nie miał nawet w połowie tak wielkiej stawki. Legia wówczas jeszcze mogła sobie pozwolić na potknięcia, Lech celując w puchary też nie musiał wcale umierać za trzy punkty przy Łazienkowskiej. Dziś jest inaczej. Gdy po piętach warszawiaków depcze Piast Gliwice, a Lech ma coraz mniejsze szanse na awans do Ligi Europy przez ligę – finał Pucharu Polski staje się meczem o coś więcej, niż tylko możliwość szydzenia z “wrogów” z drugiej strony barykady.
Przede wszystkim dla poznaniaków, dla Jana Urbana, dla kilku, jeśli nie kilkunastu piłkarzy Lecha – to mecz niemalże o życie. O uratowanie tego nieudanego sezonu, o odzyskanie zaufania, może nawet o wybaczenie “pały” i “że im się chciało”. Kibole dali wczoraj jasny znak – ogrywacie Legię, wznosicie w górę trofeum i tout est pardonné, wszystko wybaczone. Ale porażka? Cóż, jak w tej starej piosence – przegrana będzie katem.
Legioniści w teorii są w bardziej komfortowej sytuacji, w praktyce jednak wirują im cały czas nad głowami trzy cyfry. 1, 0, 0. Stulecie. Wyjątkowa okazja, wyjątkowy sezon, wyjątkowe oczekiwania. Dublet albo śmierć, wygrać wszystko, albo zginąć jako ci, którzy zaprzepaścili okazję zapisania się w historii jako zdobywcy dwóch trofeów w jubileuszowym roku. Poza tym… to Lech Poznań. Można się oszukiwać, że przy ligowym spotkaniu w pełnej krasie ukazał się przesyt tymi meczami, ale gdy rośnie stawka, znów podnoszone są wszystkie karty z historii obu klubów – od 1993 roku aż po “wyjęcie” Hamalainena czy Bereszyńskiego.
Gdy gra pierwsza drużyna z szóstą, nikt nie odkrywa kart. Gdy jednak te same zespoły przestępują do meczu jako finaliści rozgrywek, gdy całość znów będzie transmitować kilkanaście dronów oraz setki fotoreporterów – znów prestiż starcia Warszawy z Poznaniem wraca z pełną siłą. Znów wracają podteksty, wracają uprzedzenia, wraca cała ta maszynka, która sprawia, że te mecze przeżywają nie tylko dwa województwa, ale i sporo ludzi w całej Polsce.
Po ligowej szarzyźnie czas na pucharowy blask – i na boisku, i za bramkami. Jesteśmy pewni, że co najmniej w tym drugim przypadku jest na co czekać.
fot. FotoPyK