Pewne sprawy są nieuniknione. Podział punktów w Ekstraklasie – czy się podoba, czy nie – przynosi furę emocji, zagęszcza rywalizację i zwłaszcza w tej fazie sezonu powinien narzucać wymóg walki o każdy metr. Żeby wykorzystać okazję – zostało w końcu tylko siedem meczów i może warto byłoby się zapisać w historii swojego klubu? Obejrzeliśmy jednak przed momentem Pogoń z Ruchem i… chyba podchodzimy do piłki w sposób idealistyczny. Z grupy mistrzowskiej była tam tylko nazwa, bo ani jednym, ani drugim na niczym większym nie zależało. O mistrzostwie – rzecz jasna – nie wspominamy, ale jeśli ktoś na takim etapie sezonu w tak śmiesznej lidze nie potrafi pokazać choćby ambicji, to warto byłoby się poważnie nad sobą zastanowić.
W zeszłym roku Pogoń awansowała do grupy mistrzowskiej zasłużenie, ale już po awansie wyglądała tam jak 60-latek, który wybierał się na zlot gołębiarzy, a wylądował na koncercie Justina Biebera. Rozumiemy, że boisko. Rozumiemy, że pogoda. Od biedy rozumiemy nawet, że wielu kibicom odechciało się przyjść w deszczu na stadion. Ale cholera, nigdy nie będziemy potrafili zrozumieć, jak można podchodzić do piłki aż tak kunktatorsko. Aż tak bez determinacji. Mina zdemolowanego psychicznie Czesława Michniewicza zdradzała wszystko – Ruch nastawił się na kontry, a Pogoń wyszła na sparing. Brakowało tylko, by przy okazji rzutów z autu trzaskali sobie selfie z fanami lub podpisywali autografy chłopcom do podawania piłek. Pogoń remisuje w tym roku wszystko, jak leci (8 remisów na 10 meczów!!!), ale tak zblazowanych „Portowców” jak w pierwszej połowie chyba jeszcze nie widzieliśmy. Nie obudził ich nawet gol Stępińskiego. Nie obudziłyby też kulki mocy od Anny Lewandowskiej ani kroplówka z tauryną i kofeiną. To było tak słabe, że aż niewiarygodne.
W przerwie Rafał Murawski narzekał, że „źle pressujemy”, ale – wybaczcie, panowie „Portowcy” – pressing to często wymówka. Zwłaszcza w Ekstraklasie. To banał. Tanie usprawiedliwienie. Pressing bowiem wynika z jednego – z zaangażowania. A momentami mieliśmy wrażenie, że w Pogoni zależy tylko jeźdźcowi bez głowy, czyli Gyurcso i jeźdźcowi z głową, czyli Frączczakowi. Ten ostatni dostał zresztą od nas plusa meczu, ale nie za jakiś wybitny poziom. Zaliczył co prawda asystę, ale przede wszystkim za ambicję. To takie proste – jemu zwyczajnie się chciało. Podobnie zresztą jak Dwaliszwiliemu, którego wejście dało impuls w drugiej połowie. Gruzin zastąpił Zwolińskiego, który chyba nie wziął udziału w ani jednej akcji. Nie to, że partolił setki. Fakt, że nikt mu nie podawał, ale… no ludzie, wypadałoby się choć raz cofnąć. Pomóc. Rozegrać. Zejść do skrzydła. Cokolwiek, by strzelić pierwszego gola od… 24 października. Był piłkarz, nie ma piłkarza.
Niesamowite, jak w ciągu ledwie kilkunastu miesięcy rozminęli się Zwoliński ze Stępińskim. Pierwszy KOMPLETNIE przestał strzelać, drugi natomiast rozstrzelał się na dobre i dziś zrównał się z Rakelsem. Dziś Mariusz nie grał wielkiego meczu (co w dużej mierze wynikało z nastawienia jego zespołu), ale w kluczowym momencie potrafił się pokazać. Lipski do Podgórskiego, ten wrzuca, a Stępiński jest zawsze tam, gdzie być powinien. Tak padła bramka dla Ruchu. I tylko tyle wystarczyło, by wywieźć punkt z terenu trzeciej drużyny Ekstraklasy. „Niebieskim” jednak trudno się dziwić. Ani nie mają składu na coś więcej, ani możliwości, ani organizacji, ani pewnie nawet chęci (może nie licząc młodej paki z Lipskim i Stępińskim an czele). Ale Pogoń? Stadion jest, jaki jest, ale organizacyjnie to dwie ligi wyżej niż Ruch. Przy takiej grze nie zdziwimy się jednak, jeśli Michniewicz zaraz zacznie na treningach strzelać z tego słynnego już drona. Kilku jego piłkarzom by nie zaszkodziło.
Fot. FotoPyK