Wow, włosy dalej stoją nam dęba po tym, co zobaczyliśmy w derbach Londynu. Po pierwszej połowie natłok wydarzeń i emocji był tak potężny, że można było spokojnie odgwizdać koniec i być w pełni sytym bez oczekiwania na drugie 45 minut. Cóż, mecz trwa jednak całe 90, dlatego po wyniku 2:2 po pierwszej połówce wypadało tylko ostrzyć sobie apetyty na dalszy ciąg. Bez krzty przesady można napisać, że piłkarze nie zawiedli oczekiwań. Działo się i to całkiem sporo.
Ten mecz miał dwóch bohaterów. Po pierwsze – Alex Iwobi. Pewnie już gościa kojarzycie, bo wielokrotnie zdarzało nam się wspominać o jego wyczynach przy okazji spotkań Arsenalu. Teraz chłopak, który jeszcze do niedawna nie mógł nawet legalnie skoczyć po piwo do monopolowego, znów zagrał tak, że mucha nie siada. Sporo akcji ofensywnych przechodziło przez niego, jakby był jakimś Ozilem. No i te wymuskane podania: najpierw do rzeczonego Ozila, który był dosłownie w linii z obrońcami, kiedy otwierał wynik, potem górna piłka do wbiegającego w pole karne Alexisa – miód. Gratulujemy idealnego wyczucia tempa w obu sytuacjach.
Po drugie – Andy Carroll. Kiedyś człowiek-kontuzja i osoba zjadająca wszystkie konkursy na najdurniej wydane pieniądze przez kluby. Natomiast dziś był piłkarzem po prostu nie z tej ziemi, który wymknął się totalnie spod kontroli defensorom Arsenalu. W pewnym momencie Koscielny do spółki z Gabrielem totalnie stracili czujnośc i Carroll poczęstował „Kanonierów” hat-trickiem. Najpierw wykorzystał dośrodkowanie Cresswella. Lewy obrońca West Hamu miał tyle miejsca na idealne dorzucenie, że wcześniej mógł tam rozłożyć koc i zorganizować biwak dla paru swoich kumpli. Carroll natomiast przyłożył głowę. Następne trafienie rozłożył na raty: pierwszy strzał nie wyszedł, za to poprawka bajeczna . W końcu wykorzystał też wrzutkę Michaela Antonio i trybuny oszalały z radości. Trzy gole w siedem minut.
Rywalizacja na Upton Park miała taki przebieg i tak wariackie tempo, że żal było odrywać wzrok od ekranu, a o opuszczaniu pokoju nawet nie mogło być mowy. Arsenal wrzuca piąty bieg, West Ham zatrzymuje akcję i jazda w drugą stronę. I tak w kółko. „Młoty”, mimo że grały u siebie, miały wyjątkowo pod górkę. Najpierw niesłusznie nieuznany gol Lanziniego, a potem pogoń w celu odrabiania dwubramkowej straty. Gdy ten punkt został już odhaczony i doprowadzono do stanu 3:2, Lanziniemu udało się zatrzymać na linii strzał Nacho Monreala. Potem już nikomu nie udało się nic – poza Koscielnym, który z paru metrów wtrącił piłkę do siatki.
3:3. Mógł wygrać West Ham, mógł wygrać Arsenal, ale przy takiej intensywności, jaką obie jedenastki włożyły w to spotkanie odebranie komukolwiek punktów byłoby po prostu niesprawiedliwe. Bez silenia się na oryginalność – to była rąbanka pierwsza klasa.