Po wczorajszym dramatycznym dniu w Lidze Mistrzów, w którym poza rzutami karnymi w meczu Atletico z PSV emocji było tyle, co przy krojeniu marchewki, zasiądziemy dziś przed telewizorami z bananem na twarzach. Po pierwsze – gorzej już być nie może. Po drugie – wcale nie musi być źle, wręcz przeciwnie. Stają naprzeciwko siebie zbyt potężne kluby, zbyt duże marki, by wczorajszy koszmar mógł się powtórzyć.
Nie ma co ukrywać, lepiej zapowiada nam się mecz w Monachium. Już nawet nie chodzi o Lewego, który po odpadnięciu Szczęsnego i Teodorczyka został naszym jedynakiem w Lidze Mistrzów i dziś powalczy o to, żeby wskoczyć w rankingu strzelców wszechczasów w Champions League na samodzielne osiemnaste miejsce. Na Allianz Arena jeszcze może zdarzyć się coś nieoczekiwanego. W Barcelonie raczej nie ma na to szans.
Tak czy inaczej wybór dzisiejszej transmisji to nie jest wybór z cyklu “obiad w dobrej restauracji czy kebab w budce na centralnym”. Każdy z nas zamieniłby choćby kwadrans z meczu, którego nie obejrzy, na dwa wczorajsze spotkania włącznie z dogrywką. Ale cóż, nie my wymyśliliśmy, że dwa tak kozackie mecze odbędą się o jednej porze, nie my będziemy smażyć się w piekle.
***
Starcie Lewego i Mandzukicia z pierwszego meczu (Fot. FotoPyk)
Maszyna Pepa Guardioli – mająca swoje problemy, jasne, ale to wciąż ten sam walec – w Lidze Mistrzów u siebie rozjeżdża wszystko, co stanie jej na drodze. Dziewięć ostatnich meczów – dziewięć zwycięstw. Bilans bramkowy? 36:4. Absolutna masakra. Z drugiej strony niedawno przegrali u siebie w lidze z Mainz, więc porażka z Juve nie jest scenariuszem z gatunku mission impossible. Szczególnie, że Juve u siebie pokazało z Bayernem sporo jakości doprowadzając do 2:2.
Juve musi gonić wynik, ale trudno podejrzewać, żeby się otworzyło. Pewnie postawi na defensywny styl i kontry, czyli styl, o którym Guardiola mówi wprost: – Nie lubię go. To, jak dzisiejszy mecz będzie wyglądał, doskonale wiemy już przed pierwszym gwizdkiem. Bayern wymieniający pierdyliard podań pomiędzy formacjami i Juve schowane za gardą i czekające na zabójczą kontrę. Kontrę, której wszyscy w Niemczech się obawiają, dlatego z bawarskiego obozu dochodzą głosy, że nikt nie zamierza grać na 0:0. To samobójstwo.
Bayern może sobie szafować liczbami w nieskończoność. Szybki rzut okna na porównanie gry w Lidze Mistrzów obu drużyn.
Gole? 21 do 8.
Posiadanie piłki? 67% do 45%.
Strzały celne? 66 do 34.
Podania? 5186 do 2949.
„Bild” ocenia szansę monachijczyków na… 91% procent. Jak to wyliczył? Metoda jest prosta. Bayern 22 razy remisował w pierwszym meczu w europejskich pucharach poza swoim stadionem, 20 razy ostatecznie przechodził dalej. To oczywiście historia, będąca tylko zgrabną ciekawostką, ale jednocześnie doskonale pamiętamy Bayern sprzed roku – w fazie pucharowej zawsze osiągał o wiele lepszy rezultat w rewanżu u siebie. 0:0 w Doniecku? Na własnych śmieciach totalna demolka, 7:0. Ośmieszenie w Porto? Ośmieszenie do kwadratu w Monachium, 6:1. Nawet w półfinale z Barceloną Bayern sobie poradził, ale strata z pierwszego meczu okazała się zbyt duża. Tendencja była jednoznaczna – u siebie może i możecie zagrać z nami jak równy z równym albo nawet nas pokonać, ale z naszego stadionu nie pozwolimy wam wyjechać w jednym kawałku.
Tym bardziej, że w jednym kawałku turyńczycy do Niemiec wcale się nie wybierają. Na boisku zabraknie kluczowych ogniw w każdej formacji – wciąż do zdrowia nie doszedł Chiellini, z powodu problemów z łydkami wypadli także Marchisio i jakże potrzebny przy kontrach Dybala. Powody do optymizmu? Bawarczycy także jednak zagrają bez jednego ze swoich killerów, rzutem na taśmę ze składu wypadł Robben.
***
Leo Messi ma patent na Arsenal. W pięciu meczach przeciwko londyńczykom zdobył osiem bramek.
W drugim dzisiejszym meczu – nie ma co się oszukiwać – jest już pozamiatane. Jeżeli obawiacie się o emocje w starciu Bayernu z Juve to… na Camp Nou z pewnością ich nie uświadczycie. Dwubramkowa zaliczka Barcelony z Anglii rozstrzygnęła losy tego dwumeczu. Jeśli coś ma nas przyciągnąć przez telewizor, to raczej tylko chęć obejrzenia demonstracji sił Katalończyków i walenia w mur „Kanonierów”. Bardzo byśmy chcieli nie przekreślać szans Arsenalu, to w końcu pretendent do tytułu w Premier League, ale ile on znaczy na europejskiej arenie angielskie kluby pokazują w ostatnich latach. Tyle co dyplom za wzorowe zachowanie w podstawówce.
Wyjazd na Camp Nou z dwubramkową stratą? Sorry, to nie ma szans wypalić.
W ostatnich dziesięciu latach Barcelona przegrała u siebie więcej niż dwoma bramkami tylko raz (z Bayernem w 2012/13). Ostatnie dwadzieścia lat to kilkakrotne wizyty angielskich klubów na Camp Nou, ale te zdołały wygrać tylko raz (Liverpool w 2006/07). Arsenal także nie wspomina zbyt miło wycieczek do Hiszpanii – od dziesięciu lat nie wygrał tam nic, a z samej Barcelony jeszcze nigdy w historii nie udało się wrócić z tarczą. Arsenal miał swoje pięć minut w pierwszej połowie meczu u siebie. Wtedy potrafił zagrać z Barcą jak równy z równym, nawet nie pozwolił jej oddać ani jednego celnego strzału, co – jak wyliczył ESPN – w kadencji Luisa Enrique zdarzyło się pierwszy raz (!). Niestety, później pozwolił na dwa gongi i dziś może jechać już tylko na wycieczkę krajoznawczą. Jeśli ktoś może pokonać Barcelonę, to tylko ona sama. Ale ekipa Luisa Enrique raczej nie ma w zwyczaju wypuszczania z rąk takich okazji.
***
Na papierku mało wskazuje na to, że Bayernowi czy Barcelonie może się dziś stać cokolwiek. Nadzieją dla Juve i Arsenalu jest to, że papier – jak to papier – czasem nadaje się tylko do podtarcia tyłka.
Główne foto: FotoPyk