Gdybyście kilka lat temu próbowali nas przekonać, że Łukasz Teodorczyk będzie grał w pierwszym składzie jakiejkolwiek drużyny w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, przyznalibyśmy wam nagrodę im. Tadeusza Pawłowskiego za niepoprawny optymizm. Ba! Jeszcze dziś rano, gdy większość mediów awizowała Polaka w podstawowym składzie, nie do końca dowierzaliśmy, że wieczorem rzeczywiście zbije piątkę z Aguero, powalczy z Kompanym oraz Otamendim i postraszy Harta. Bum, stało się. Ale w sumie z tej krótkiej listy udało się odhaczyć tylko pierwszą pozycję.
Reszta? Cóż, jak się okazało łatka “króla zimowych sparingów” na poziomie Ligi Mistrzów znaczy mniej więcej tyle co status gwiazdy Ekstraklasy po wyjeździe do poważniejszej ligi. To była pierwsza poważna szansa Teodorczyka (jesienią zaliczył 4 minuty w Champions League) i pierwsze poważne rozczarowanie. Ujmijmy to tak – gdyby jego starcia ze stoperami City były walką bokserską, czekalibyśmy na moment, w którym ktoś rzuci ręcznik. Przegrywał pojedynki, dawał się wyprzedzać, był dla nich tylko tłem. Czasami udawało mu się wyłuskać i przytrzymać piłkę w środkowej strefie, dwa razy miał ją nawet okolicach pola karnego – podejmował wtedy decyzje o strzale, ale te jedynie poprawiły statystyki Ukraińców. Na drugą połowę Teodorczyk już nie wyszedł. Co tu dużo mówić – nie ten poziom. Plus za samo uczestnictwo, ale nie o to przecież w tej zabawie chodzi.
Jednak to samo można powiedzieć o całej ekipie z Kijowa – nie ten poziom. Dynamo może i fajnie zaczęło ten mecz, ale im dalej w las, tym różnica klas była coraz bardziej widoczna. Gdyby Sergio Aguero miał swój dzień, Manuel Pellegrini już w przerwie meczu mógłby zapowiedzieć, że w rewanżu powtarza manewr ze spotkania z Chelsea – wystawia rezerwy. Argentyńczyk mógł sieknąć hat-tricka, a skończyło się na tylko jednej bramce z jego strony. Ale drugą dorzucił David Silva. A Dynamo to nie Juve, ciężko było liczyć na spektakularny powrót do meczu.
Udało się Ukraińcom wcisnąć bramkę w drugiej połowie, generalnie pozostawili oni po sobie lepsze wrażenie, ale w ostatniej minucie gry Yaya Toure sprawił, że kwestia rozstrzygnięcia dwumeczu jest w zasadzie przesądzona. Grający ostatnio piach na Wyspach Manchester City broni honoru angielskich drużyn w Europie, przewrotnie…
***
O drugim z dzisiejszych meczów najchętniej napisalibyśmy, że się odbył i na tym zamknęlibyśmy temat. Wrócimy jednak do wczorajszej kwestii – szkoda, że te spotkania tak się poukładały w terminarzu, iż jednego dnia grają Barcelona, Arsenal, Juventus i Bayern, a drugiego do wyboru są dwa starcia na poziomie co najwyżej Ligi Europy. Atletico coraz odważniej zapowiada, że – w końcu tylko tego trofeum brakuje w erze Simeone – pierwszorzędnym celem na ten sezon jest triumf w Lidze Mistrzów, ale dziś rozpoczęło od falstartu. 0:0 z PSV Eindhoven wielkiej chluby nie przynosi. Tym bardziej hiszpańskiej piłce, bo Los Colchoneros są jedyną ekipą z Primera División, która w pierwszej kolejce europejskich pucharów nie odniosła zwycięstwa.
Główny problem Atletico? Brak skuteczności i przewidywalność w kreowaniu gry. Można się było przyzwyczaić, że Simeone stawia przede wszystkim na budowanie ekipy od tyłu i cel numer jeden to nie tracić, ale w niedzielę było podobnie. Ta ekipa po prostu się zacięła. Na Vicente Calderón przyjechał Villarreal i też obejrzeliśmy piłkarskie szachy. W efekcie najskuteczniejszy piłkarz Antoine Griezmann zalicza piąty z rzędu mecz bez gola, choć dobrze, że przynajmniej w ogóle oddał strzał, bo ostatnio i to mu się nie udawało. Dziś jednak świetnie powstrzymał go Jeroen Zoet. Atletico do bólu brakowało klasycznej dziewiątki na poziomie światowym i coraz bardziej zasadne staje się pytanie, czy bez takiego rasowego napadziora uda się im wykręcić coś ekstra w Lidze Mistrzów. Ale najpierw czeka ich jeden z meczów sezonu w Primera División. W sobotę na Bernabeu z Realem.
Fot. FotoPyK