Sprawy przyjemniejsze niż oglądanie jak America wygrywa Ligę MX: lewatywa kwasem. Leczenie kanałowe bez znieczulenia. Operację rdzenia kręgowego bez anestezjologa. Płonięcie żywcem, jednocześnie jakimś cudem podczas tonięcia* – nie ma bardziej popularnego, a zarazem bardziej znienawidzonego klubu w Meksyku niż America. Nie ma też drugiego, który tak nienawiścią innych by się szczycił: sloganem, a raczej nieoficjalnym mottem jest tu Odiame mas, angielskie Hate me more, polskie – topornie brzmiące – nienawidź mnie bardziej. Poznajcie klub, który swój charakter, dumę i zaszczyt czerpie nie tylko z triumfów, ale również – cóż – z wkurwiania wszystkich wokół.
*Eliott Turner, dziennikarz Fusion.net
***
W ankiecie meksykańskiego pisma Reforma 21% Meksykanów przyznało, że kibicuje Americe. 41 % wybrało “Los Millonetas”, czyli “Milionerów”, jako najbardziej znienawidzoną drużynę.
America jest w czołowej dziesiątce nieeuropejskich klubów z największą liczbą fanów na świecie.
***
Jeśli decydujesz się być americanistą, musisz się przygotować na hejt ze wszystkich stron. Nienawiść jest OGROMNA – spotkałem takich, którzy przerzucili się na Chivas, Pumas, bo nie wytrzymali presji.
***
Są najwięksi?! Śmiech na sali. Stali się sławni dzięki stacji telewizyjnej, a nie dzięki historii. Chivas jest w tym miejscu, w którym jest dzięki sobie, America bez Televisy byłaby zerem.
***
Choć w tym roku obchodzą stulecie, to tak naprawdę historia nowożytnej Ameriki, żarliwie kochanej i równie żarliwie nienawidzonej, zaczyna się pod koniec lat pięćdziesiątych. Klub stał na skraju przepaści, rozpaczliwie walczył o utrzymanie, a byt ratował w karkołomnych – inni powiedzą: śmierdzących – okolicznościach. Wszystko zmieniło się, gdy w 1959 od producenta alkoholi klub odkupił Emilio Azcárraga Viduarreta, medialny magnat, właściciel Telesistema Mexicano, przemianowaną później na Televisę.
Od tamtej pory Americe nigdy nie zajrzała w oczy bieda. Inni mogli ledwo wiązać koniec z końcem, kryzys mógł szaleć po całej lidze, ale u nich kasa zawsze była.
Gdy Emilio Azcarraga zmarł, zastąpił go… kolejny Emilio Azcarraga, tyle, że Milmo. Syn, tak samo zakochany w klubie, traktował dbanie o niego wręcz jako rodzinną powinność. Zwany “El Tigre” przez zamiłowanie do kobiet (miss meksyku 1989 padła jego łupem, ogółem miał cztery żony) i agresywność w negocjacjach, a także fryzurę rodem z filmu gangsterskiego lat siedemdziesiątych, zmarł w 1997, zostawiając potomkowi Televisę-kolosa, do tego majątek dwóch miliardów dolarów. Emilio Azcarraga Leon nie wyrzekł się rodowych sreber, rządzi i nie szczędzi grosza na futbol po dziś dzień.
El Tigre jakby urwał się z planu Ojca Chrzestnego
Przez dekady Televisa urosła do rangi molocha, którego działalność wykracza daleko poza podawanie newsów, prezentowanie prognozy pogody, tworzenie barwnych telenowel i inne banialuki. Sa siłą o oddziaływaniu politycznym – w 2012 Guardian bił w bęben, sugerując, że Televisa robi wszystko, aby wygrał faworyzowany przez nią kandydat. Gdy facet istotnie, został prezydentem, zarządził dochodzenie czy doszło gdzieś do uchybień, a gdy to niczego nie wykryło, Guardian musiał oficjalnie przeprosić.
I wszystko fajnie, gdyby nie to, że wkrótce wyciekły dokumenty z Wikileaks, w których czarno na białym pokazane były wspólne interesy Televisy i nowej głowy państwa.
Inny przykład: w 2010 Televisa połączyła siły z rywalem, TV Azteca. Połączył oczywiście wspólny wróg, Isaac Saba Raffoul, który wówczas wraz z General Electric chciał założyć trzecią potęgę telewizyjną Meksyku, rozbijającą duopol. Azteca i Televisa bombardowały ze swoich anten oskarżeniami wobec Raffoula, szukały wszelkich sposobów by storpedować jego pomysły – armaty okazały się za silne na biznesmena, skapitulował.
Czy dziwicie się w takim kontekście kibicom innych drużyn, którzy sugerują, że Televisa potrafi nagiąć pewne sprawy na rzecz Ameriki, skoro naginała znacznie poważniejsze środowiska niż piłkarskie? Skoro swego czasu koncern miał trzy kluby piłkarskie, potężne wpływy w federacji i władzach ligi? To jest niekłamana potęga jako mąż opatrznościowy, teorie spiskowe padały na podatny grunt. Kontrowersje sędziowskie, sugestie, że arbitrzy gwiżdżą pod nich na rozkazy Televisy- to właściwie już, by tak rzec, element “mitologii” Liga MX. Kamieniem węgielnym tego mitu finał ligi Nexaca – America, dwóch ekip sponsorowanych przez Televisę, a którym to meczem “Orły” przerwały trzynastoletnią passę bez ligowego triumfu. Mecz o wszystko z Tigres, w którym rywal Ameriki kończył w ósemkę, tylko tę łatkę przypieczętował.
Dla wielu zwykłych meksykanów Televisa reprezentuje establishment, ściśle powiązany z politykami, a szanowanymi tam mniej więcej tak, jak my szanujemy kastę polityczną w Polsce. Tymczasem America jest oczkiem w głowie tych grup, jej przedłużeniem, jej dumą i chlubą. Choćby za to musiało jej się oberwać.
Poza tym dla Televisy America to też biznes, więc transmitują większość jej meczów w dobrym czasie antenowym, więc najwięcej o niej mówią, więc ciągle wszędzie “Orłów” jest pełno. Dla fanów klubu – wspaniale. Dla wszystkich innych – przesyt do porzygu. Kolejny powód, by nie cierpieć ich jeszcze bardziej.
***
America jest taka sama jak skorumpowani politycy Meksyku. Wstyd mi za nich. Przynajmniej połowa ich tytułów przydarzyła się w BARDZO dziwnych, kontrowersyjnych okolicznościach. Co jednak tak bardzo nie dziwi, gdy zastanowisz się kto jest ich właścicielem. Ich tak zwana “wielkość” zbudowana jest na pieniądzach, korupcji, oszustwach.
Przykład teorii spiskowej. A tu wspomniany mecz z Tigres. A że wydaje się, iż wszystkie kartki słuszne? Niektórym kibicom to nie przeszkadza.
***
– Czy wyobrażasz sobie przyjaźnić się z fanem Chivas?
– nie, nigdy. Nawet, jeśli to ktoś z mojej rodziny, nie zaakceptuję tego. Trzymałbym się od nich z daleka.
***
Mexico City, miasto derbowe. America gra Clasico Capitalino z Pumas, klubem zakładanym dawniej przez studentów, mającym rodowód inteligencki. Do tego Clasico Joven z Cruz Azul, których nazywają “Los Albaniles”, czyli “murarze”, co w ustach “Milionerów” ma jawnie pejoratywną wymowę. Oba te pojedynki posiadają gorącą temperaturę, choć trzeba przyznać, że do pieca bardziej dorzucają w obozach Pumas i Cruz Azul. America za swojego śmiertelnego rywala, którego upokorzenie jest celem nadrzędnym, uważa Chivas.
Jest to stosunek z wzajemnością, a trudno o bardziej oczywisty konflikt. Banałem jest powiedzieć, że to dwa najpopularniejsze kluby kraju, w dodatku dwa najbardziej utytułowane, bo różnice są znacznie, znacznie głębsze: Chivas Guadalajara od dekad gra wyłącznie Meksykanami, podczas gdy od momentu wejścia wielkich pieniędzy do Ameriki, bardzo chętnie stawia się tam na sowicie opłacanych legionerów, szczególnie z Ameryki Południowej. W konsekwencji wychowankowie Chivas to notorycznie podpora reprezentacji, a America, która mimo dekad pompowania grubych milionów, które mogłyby zrobić różnicę na polu wychowywania młodych, wciąż nie dorobiła się systemu szkolenia z prawdziwego zdarzenia, zawsze to było zaniedbywane, bo prościej w tak cieplarnianych warunkach podkupić gracza komuś, niż go wychowywać. Ich specjalnością są naturalizados, czyli obcokrajowcy z meksykańskim obywatelstwem, dzięki czemu obchodzą limity i wciskają więcej zagranicznych graczy. Za co, oczywiście, też zbierały się Americe baty, gdy zasypywali forsą idola cudzego stadionu, w opinii obcych trybun – bezczeszcząc cudzą legendę. Szczególnie głośny był przypadek przenosin Ramona Ramireza, ikony Chivas, który podobno wbrew swojej woli, w atmosferze protestów pod stadionem, przechodził do Ameriki z powodu oferty nie do odrzucenia.
Pierwszy raz za łby złapano się w 1959, kiedy podczas tournee Ameriki po Guadalajarze wygrała ona trzy razy 2:0 z gospodarzami. Ówczesny trener”Orłów”, Fernando Marcos, zażartował, że jego numer telefonu od dziś to 20 20 20, co wpieniło Chivas – ci wkrótce w lidze zemścili się odpowiednio, czyli wygrywając… 2:0. Można wspomnieć o La Bronca de 83, bitwie na boisku, gdzie tłukły się ze sobą nawet sztaby medyczne. Należy powiedzieć o El Tigre Sepulvedzie z Chivas, który po obejrzeniu czerwonej kartki rzucił koszulką na ziemię w 1964. Te pojedynki zawsze pełne są mniejszych bądź większych uszczypliwości, ale ogółem w rywalizacji nie chodzi o sceny, ale o fundamenty, korzenie, na których stoją oba kluby.
Chivas uważa się za część meksykańskiej kultury, za najlepszych reprezentantów zwykłych, ciężko pracujących Meksykanów, za serce kraju – to w pewnym sensie idealiści. America po prostu chce sukcesów, chce być potęgą, która patrzy na wszystkich z góry, cel natomiast uświęca środki.
Najlepiej podsumował to u zarania Emilio Azcárraga Viduarreta: – Ze swoimi meksykańskimi piłkarzami, Chivas to ci dobrzy. My kupimy lepszych zza granicy i zostaniemy złymi chłopcami.
Po angielsku ten podział brzmi intuicyjnie, bardziej filmowo,”good guys”i “bad guys”, chwyta się go w lot. W Americe nigdy nie chodziło o to, by budzić sympatię, ich od początku nowej ery definiowała pragnienie wielkości, a tę skala nienawiści innych tylko jakby potwierdza, zwiększa, dlatego przyjęli ją z szeroko otwartymi ramionami i uczynili częścią charakteru. Kibice Chivas chwalą się, że nie czerpią dumy i frajdy z tego, że inni ich nie cierpią (to drugi najmniej lubiany klub kraju), podczas gdy America się tym szczyci i umieszcza na flagach, wciąga w slogan – nie ma w tym jednak nic na pokaz. To właściwie tradycja.
Rangersi lubią śpiewać na trybunach “They don’t like us, we don’t care”, wiele wielkich klubów lekceważy mniejszych. America idzie krok dalej. Syci się tym, im bardziej kogoś po prostu wkurwi, im więcej wetrze soli w rany, tym większy ich sukces.
Ostatnio rozgorzała dyskusja nad pojęciem “campeonismo”, a wzięło w niej udział Meksyku. Kto jest najlepszy i według jakich kryteriów. America to wzięła do siebie najpoważniej ze wszystkich. Musieli sobie oczywiście na początek zrobić zdjęcie z wszystkimi pucharami jakie tylko znaleźli w gablotach.
***
Nienawiść do Ameriki? To nie dlatego, że nas pokonują. To za to jak nas traktują.
Kibic Chivas.
***
Nikt nie oddaje duszy Ameriki lepiej niż Cuathehamoc Blanco. Blanco może zaczynał od sprzedaży piraconych kaset magnetofonowych, może grywał na targu w meczach o pieniądze stawiane przez kramarzy, ale od dziecka był kibicem Ameriki, a później został jej legendą. Kilkanaście lat, ponad trzysta meczów, ponad półtora setki bramek – to wszystko ma swoją wymowę. Tryb życia playboya, kiedy umawiał się z celebrytkami, i celebrytki z celebrytkami zdradzał (Galilea Montijo, Rossana Najera, Sandra Montoya, Marisol Gonzalez, Loudreds Munguia – sprawdźcie sami kto zacz jak jesteście ciekawi) też swoje mówi, tak samo szczyt popularności, gra w telenoweli własny program La Hora de Cuauhtémoc (Cuauhtémoc’s Hour). Najważniejsza jest jednak jego postawa, charakter, bo jak w soczewce skupia filozofię CA.
Blanco uwielbiał obnosić się ze swoimi sukcesami w myśl słów “módl się, bym nie strzelił ci gola, bo zostawię wtedy na tobie trwały ślad, nie dam ci o tym zapomnieć”. Gdy fikał do niego w gierkach słownych Noe Zarate, odparł “powiedzcie mu, że jestem najlepszym piłkarzem w Meksyku. To tak proste. Ośmieszę go, upokorzę, tak jak jego kumpli”. Raz po strzeleniu karnego podszedł do bramkarza i zaczął udawać psa lejącego na bramkę, znaczącego w ten sposób swój teren. W meczu z Sao Caetano rozpętał piekło, bo po golu cieszył się tańcząc między brazylijskimi piłkarzami – CONMEBOL jego obarczyło winą za wywołane zamieszki. Gdy strzelił kluczową bramkę Atlasowi, położył się przed trenerem rywali, LA Volpe, jak na kanapie. Taki właśnie był – jego cieszynki zawsze miały na celu dodatkowe upokorzenie rywala, sypnięcie soli w rany.
Kibice innych drużyn być może tego nie potrafią wybaczyć wielu americanistas. Gdy Amerika wygrywa, chcą tym zwycięstwem zadać jak najwięcej bólu, wycisnąć z zasady “Ondiame Mas” pełnię.
Los Millonetas w opinii innych są zawsze w środku kontrowersji – jak wszyscy nie sugerują, że sędziowie im pomagają, to oni sami najeżdżają na arbitrów (vide czasy Herrery). Albo mają piłkarzy, którzy dolewają oliwy do ognia, albo w czasach sukcesu lepszych narzekają, że liga jest na ich standardy za słaba.
Sytuacji nie poprawia fakt, że grają na TYM stadionie, w piłkarskiej katedrze, Estadio Azteca. Jedna z największych piłkarskich aren świata, gdzie mistrzostwo globu zdobywali Pele, Maradona, gdzie Diego robił swój słynny rajd, gdzie jego ręką gola strzelał Bóg… Jest to arena wyjątkowa, twierdza reprezentacji, symbol nie tylko meksykańskiej piłki, ale całego Meksyku – nawet papież Jan Paweł II odwiedził tę arenę.
Poniżej mural z Janem Pawłem II w okolicach areny
***
Wielkość wybiera tylko nielicznych, a America została wybrana przez przeznaczenie. Minęło dziewięćdziesiąt sześć lat nieustającej dumy, dziewięćdziesiąt sześć lat wiedzy, że sukces ma kształt Orła.
To nie jest wycinek z jakiejś zwariowanej trony fanatyków Ameriki – cytat pochodzi z Televisa.com i opisuje Amerikę. Orzeł to symbol klubu.
***
Zanim stworzycie legion antyfanów Ameriki, pamiętajcie, że w dużej mierze pokazałem otoczkę, tę mitologię, jaka wokół nich powstała. America to fundament meksykańskiego futbolu, klub, który zapisał wiele pięknych kart, który nigdy nie spadł z ligi, który ją zakładał. Mieli złote lata osiemdziesiąte, kiedy trzęśli ligą, mieli historyczne mecze z Boca w Copa Libertadores, reprezentowali świetnie kraj za granicą. Słyną z remontad, tego, że nie ma wyniku, którego nie daliby rady odwrócić, a przylgnęła do nich też taka łatka, że bardzo często potrafili grać wspaniały, spektakularny futbol, działający na wyobraźnię, wciągający w morze kibiców kolejne pokolenia. Najlepszą piłkę prezentowali chyba za Beenhakkera w 1994, Leo przyszedł do nich z Realu Madryt, stworzyli gwiazdozbiór lejący wszystkich i który do dziś się wspomina, ale… z wyłączeniem holenderskiego szkoleniowca, bo w końcu i tak nie wygrał.
Kibice “Orłów” łatwo zbijają wiele szykan. Rzekoma korupcja, ustawienie kluczowych meczów przez Televisę? To niby dlaczego mieli trzynaście lat posuchy, kiedy nie zdobywali nic? Rywalizacja z innymi jest gorąca pamiętajmy też, że mówimy o milionach kibiców, o ogólnokrajowym fenomenie – większość i tak ma dość letni stosunek. Nawet na derbach z Chivas są sektory, na których obok siebie siedzą kibice jednych i drugich drużyn.
Nie zmienia to jednak faktu, że nigdzie doktryna podobna Odiame mas nie jest tak otwarcie i silnie zespolona z klubowym kręgosłup. Przez tych, którzy mienią się “amor suicida”, szaleńczą miłością do Ameriki aż po grób, jest traktowana śmiertelnie poważnie.
Poza tym biorąc wszystko pod uwagę – bycie kibicem tego klubu to fascynujący serial, który zwrotami akcji, liczbą wątków, a przede wszystkim rozstrzałem emocji, czapką nakrywa najwymyślniejsze meksykańskie telenowele. Duża sztuka.
Leszek Milewski