Reklama

UEFA nami pomiata. Lech jeździ po dziurach, a Raków nie gra u siebie

Szymon Janczyk

07 listopada 2025, 16:33 • 12 min czytania 27 komentarzy

„Vallecas to bestia, której nie da się oswoić” – napisał Cesar Vallejo, lokalny fotograf, autor kapitalnych zdjęć i fotoreportaży ze spotkań Rayo. Wie, o czym mówi, wiedział o tym na długo przed nami. I choć porażki polskich drużyn nigdy nie cieszą, to mimo wszystko piękne, że wizyta w Madrycie przyniosła najbardziej realistyczne i pełne doświadczenie tego kultowego, wyjątkowego miejsca.

UEFA nami pomiata. Lech jeździ po dziurach, a Raków nie gra u siebie

Fenomen Rayo i całego Vallecas próbowaliśmy zgłębić od każdej strony. Zwiedzając dzielnicę, zaglądając na podwórka, gdzie lokalsi rozwieszali pranie między blokami i demonstrowali solidarność z Palestyną poprzez ozdabianie flagą w barwach arbuza swoich balkonów. Próbując smaków Dominikany, Hondurasu, Wenezueli i paru innych miejsc, z których całe rodziny ściągają do Madrytu w poszukiwaniu lepszego życia, nieprzypadkowo wybierając akurat tę okolicę na swój nowy dom.

Reklama

Nie dałoby się jednak w pełni zrozumieć znaczenia „ostatniego klubu osiedla” i siły miejscowej społeczności bez przeżycia tej remontady, do której tutejszych idoli niósł rosnący z każdym atakiem, każdym golem zbliżającym Rayo do odwrócenia losów spotkania, gwar trybun.

Liga Konferencji UEFA. Estadio de Vallecas zmiażdżył Lecha Poznań. Wizyta na meczu Rayo Vallecano to przeżycie!

Jose Ramon Sandoval, były trener Rayo Vallecano, powiedział przed pierwszymi od ponad dekady domowymi derbami z Realem Madryt, że „kto pierwszy raz doświadczy atmosfery na Estadio de Vallecas, ten zrozumie, o czym mówi, gdy nazywa tutejszą publikę ‚fanatykami’, nie tylko kibicami”. Jeśli nie wierzycie mi, uwierzcie jemu, bo po tym samym spotkaniu uznanie dla ultrasów Rayo wyrażał Jose Mourinho.

Miał być za słaby, a osiągnął sukces. Trener Rayo Vallecano to fenomen

Chciałbym jednak, żebyście uwierzyli mi w to, że w tamtym momencie, na krótko przed ostatnim gwizdkiem, z wysokości trybun stadionu dało się wyczuć, że Lecha Poznań nie spotka tu już nic dobrego, że skończy się to tak, jak się skończyło. To nie była zwykła utrata kontroli nad meczem, lecz kompletne wywrócenie ładu, który mistrz Polski zaprowadził dwoma trafieniami przed przerwą.

Kibice na meczu Rayo Vallecano z Lechem Poznań

Lewicowi kibice Rayo Vallecano z transparentem na meczu z Lechem Poznań

Stara zasada piłkarska mówi, że strzelenie dwóch goli na wyjeździe zwykle przesądza o zwycięstwie gości. Jeśli wracasz do domu z punktem, to znaczy, że zrobiłeś coś źle, zmarnowałeś ciężką pracę, którą wykonałeś w ofensywie. Jeśli plecak jest pusty, jeśli wracasz z niczym, to znaczy, że zawaliłeś na całej linii. 

Matematycznie udowodniono, że większy wpływ na wygraną ma jednak nie to, ile goli strzelisz, lecz to, ilu nie dasz sobie wbić. To coś, z czym Lech ma w tym sezonie największy problem i coś, co wysadziło fundament pobudowany przez czterdzieści pięć minut. Wielu widzi w tym winę Nielsa Frederiksena, który rozbił zespół zmianami. Inni zganiają winę na pojedynczych antybohaterów, choćby Pablo Rodrigueza, który „nie zamknął meczu”.

Moim zdaniem źródła całego zła trzeba szukać w innym miejscu. W micie o heroicznym Vallecas, które nigdy nie składa broni, w trybunach, które nie pozwalają Rayo się poddać. Nawet moje analityczne podejście do futbolu ustępuje tu wierze w coś, czego nie da się do końca zmierzyć liczbami, zamknąć w logicznych ramach. 

W słowniku trenerów znajdziemy co prawda hasełko momentum, którego lubił używać na przykład Juergen Klopp, natomiast na Estadio de Vallecas doznałem momentum w wersji ekstra, napędzanego paliwem tysięcy serc i gardeł, które nakręcały zespół nawet bardziej niż świadomość i poczucie tego, że osiąga przewagę na boisku i „gra swoją grę” (czyli właściwa definicja momentum).

Oni są z barrio i grają dla barrio, nie dało się tego nie zauważyć. Chwilę przed tym, jak Alvaro Garcia genialnie zgasił piłkę i precyzyjnym strzałem pokonał Bartosza Mrozka, gospodarze na boisku urośli już tak, że oglądaliśmy starcie jedenastu gigantów, Guliwerów, z zespołem liliputów. Nie chodzi tylko o różnicę w umiejętnościach poszczególnych jednostek na korzyść Rayo zwłaszcza po tym, jak Inigo Perez rzucił na murawę najlepszych z najlepszych, lecz o całkowite, graniczące z pewnością przekonanie każdego na boisku i na trybunach, że ten mecz uda się wygrać.

Robert Gumny wspomniał o tym, że ciężko bronić się przed taką jakością, ale on też zauważył, że gospodarzy niosły trybuny, które pozwoliły im urosnąć. To było to słynne castizo – autentyczna atmosfera Estadio de Vallecas, o której krążą legendy. Zrozumiałem ją, gdy wyłapywałem migawki zauważalne chyba tylko z trybun. 

Łatwo uwierzyć w swoją „nieśmiertelność”, kiedy słyszysz, że gdy rywal próbuje cię obrazić, zarzucając puta Rayo z sektora gości, cały stadion momentalnie odpowiada… podchwytując to hasło, skandując je po kolejnych golach. Tak, jakby chcieli pokazać, że nie da się ich złamać. To właśnie my, pieprzone Rayo.

Łatwo uwierzyć, że rezerwowi odmienią mecz, gdy sam moment zejścia z rozgrzewki trzech gości, których Inigo Perez zamierzał wykorzystać do odwrócenia losów gry, wywołało tumult, ożywiło sektory. Wielu kibiców na nich czekało, nieco zawiedzionych faktem, że po ćwierć wieku czekania na Europę, trener stosuje tak dużą rotację, że na boisko wpuszcza wręcz rezerwowy skład.

Łatwo uwierzyć, że w swoją siłę, przewagę mentalną, gdy bramkarz Augusto Battala rzuca się do opatrujących zawodnika ludzi ze sztabu Lecha Poznań, próbując własnoręcznie ściągnąć ich z boiska, żeby uniemożliwić urwanie cennych sekund czy minut.

Augusto Batalla

Augusto Batalla

Możecie sądzić, że gdyby Niels Frederiksen zrobił lepsze zmiany, mistrz Polski miałby cenny skalp na koncie.  Mnie ciężko to sobie wyobrazić, bo po tym, jak przejechaliśmy prętem po kratach (filmik Lecha z szatni), po tym, jak sportretowano nas – jak, niestety, często na zachodzie – jako spadkobierców nazistów, nie ich ofiary, dosłownie całe Vallecas marzyło o tym, żeby nam dokopać.

Rayo Vallecano obrażone na Lecha Poznań. Estadio de Vallecas to ruina, teraz wie o tym każdy

Nie będę jednak hipokrytą, nie będę teraz Lecha Poznań ganił za to, że wiralem stał się film, na którym widzimy przedpotopową szatnię dla gości na Estadio de Vallecas. Nie będę, bo nie uważam, że to coś złego. Czy spotkała ich za to karma, słuszna kara? Nie wiem, może, lecz Lech nie zrobił niczego innego niż zwykle, gdy podróżuje po Europie.

Skoro pokazanie od kulis, zaplecza obiektu na Gibraltarze nie wzbudziło takich emocji i sensacji, to może jednak winny jest stan obiektu, a nie ten, kto to udokumentował i pokazał światu?

Toalety na stadionie Rayo Vallecano

Okazało się, że toalety dla zwykłych kibiców na Estadio de Vallecas są nawet gorsze niż te przy klubowych gabinetach.

Pozbądźmy się wreszcie tej parszywej mentalności, która nakazuje nam wieczną czołobitność, przepraszanie za sam fakt istnienia. Albo podchodzenie do każdego – zwłaszcza, gdy przypadkiem mówimy o przedstawicielach szeroko rozumianego zachodu – z pozycji klęczącej, błagając o uznanie, docenienie.

Może i rywal miał dodatkową motywację, żeby się odgryźć, bo poczuł się urażony i obrażony. Jednocześnie jednak gro kibiców Rayo zareagowało w sposób kompletnie inny niż niektórzy komentatorzy w Polsce. Obrażali się nie na Lecha, lecz na znienawidzonego właściciela klubu, zarzucając jemu, nie autorowi nagrania, skompromitowanie Vallecas w oczach Europy.

Społeczność wokół Rayo Vallecano od dawna narzeka na warunki na swoim stadionie. Piero, którego spotkałem przed meczem, mówił mi, że „czują się jak jaskiniowcy”, że „właściciel to kutas, który nie dba o klub”, że „krzesełka są brudne, stadion pogrąża się w ruinie”. Wiralem stał się nie tylko wpis Lecha Poznań, ale też post fana Rayo, który kupił bilet na konkretne miejsce i „pochwalił się”, że na trybunie krzesełko, na którym powinien siedzieć, jest wyrwane.

Organizacyjnie Rayo Vallecano. Lewicowy klub hipsterów i jego absurdy

Raul Martin Presa, właściciel klubu, próbował odwracać kota ogonem w hiszpańskich mediach, narzekając na postawę Lecha, który „sam mieszka w pałacu i wyśmiewa biedniejszych, skromnych”. Zarzucał, że Rayo „nie może liczyć na wsparcie miasta”, zapominając chyba, że dopiero co przytulił dwa miliony euro na dostosowanie obiektu do wymogów UEFA, tymczasem:

  • krzesełka są tak brudne, że powoli zmieniają kolor z bieli na czerń,
  • sektor gości nie istnieje, bo Presa nie chciał go wydzielić, więc kibice Lecha dostali bilety na zwykłą trybunę i sami powiększyli swój „sektor” po prostu przeganiając dalej policję i stewardów,
  • w toaletach są drzwi bez klamek i zamków, rozbite muszle klozetowe i cieknące umywalki.

I tak dalej, i tak dalej. Raul Martin Presa oburzał się, że „Messiemu i Ronaldo to jakoś nie przeszkadzało”, ale to chyba zbyt odważne stwierdzenie. Ciężko sobie wyobrazić, że ktokolwiek, kto gościł na Estadio de Vallecas, nie czuł zażenowania z powodu tego, co tam zastał. Nawet jeśli głośno o tym nie mówił, co właśnie w przypadku Lecha lokalsi docenili.

Stadion Rayo Vallecano

Oni sami kontrowali prezesa, wyśmiewając jego narrację. Twierdzili, że zachowuje się jak właściciel trzecioligowego, regionalnego klubiku, tymczasem jest po prostu skąpcem i flejtuchem, któremu nie zależy na tym, żeby poprawić warunki we własnym klubie. Pokład Rayo opuszczają kolejni pracownicy, żywe legendy, zawiedzione postawą tego człowieka.

Presa nie ma za grosz przyzwoitości, gdy tłumaczy się w mediach, że ręczniki są, jakie są, bo UEFA kazała im jakieś kupić, więc kupili. Albo gdy kreśli absurdalne tło, stawiając Lecha za bogatszego, potężniejszego rywala, który wyśmiewa biedę. 

Obalić to można w prosty sposób: mistrz Polski też interesował się Alemao, Alexandrem Żurawskim, ale od razu usłyszał, że na taki ruch nie ma absolutnie żadnych szans, także z powodów finansowych. Rayo Vallecano tymczasem bez problemu wykłada gotówkę na kwotę wykupu, dokłada dużą pensję i zamyka temat.

Można działać w taki sposób na rynku transferowym, więc można też kupić ręczniki papierowe do toalety, zamiast wywieszać w tym miejscu rolkę papieru z kabiny. To absolutnie minimalne wymagania. Gdy Radomiak przeprowadził się na nowy stadion i chciał zapewnić gościom (oraz sobie) godne warunki, wziął kredyt i zlecił „wykończeniówkę”. 

Jeśli więc ktoś ma się wstydzić, to Rayo, które myślało, że nikt nie zauważy, że 'król’ jest nagi.

UEFA pozwala na Ligę Konferencji na Estadio de Vallecas, ale stadion Rakowa Częstochowa nie spełnia standardów. Europa wciąż pomiata Polską

Naszym powodem do wstydu może być co najwyżej to, że brakuje nam lobbingu, który doprowadził do tego, że na Estadio de Vallecas europejskie drużyny w ogóle goszczą. W momencie, gdy Raków Częstochowa słyszy, że nie ma absolutnie żadnych szans na to, żeby rozgrywać mecze fazy ligowej w swoim domu i musi wynajmować stadion w obcym mieście, ruina w Madrycie przyjmuje kolejne zespoły.

Z perspektywy kibica, dziennikarza, który mógł doświadczyć fenomenu tego stadionu i dzielnicy, cieszę się, że UEFA ostatecznie ugięła się i zezwoliła na grę Rayo w Vallecas, odpuszczając pomysł z przeprowadzką na pobliskie Metropolitano. 

Nie potrafię jednak zrozumieć argumentów, które sprawiły, że Lincoln Red Imps mimo wszystkich niedoskonałości swojego obiektu gra na Gibraltarze, nie w Faro; że Rayo Vallecano też nigdzie się nie wyprowadziło, natomiast Raków na taką przychylność liczyć nie mógł, mimo że pod wieloma względami zapewnia wszystkim zainteresowanym zdecydowanie większy komfort i standardy niż dwaj wymienieni rywale Lecha.

Szatnia na stadionie Rayo Vallecano

Można z popularnej Zajezdni szydzić, ale trzeba też upomnieć się o swoje, o zwykłą sprawiedliwość. Chwali się tym, że mamy swoich przedstawicieli wszędzie: 

  • Zbigniew Boniek był w Komitecie Wykonawczym UEFA,
  • Cezary Kulesza zasiada w jakichś organach FIFA,
  • Dariusz Mioduski to członek ECA…

Słuchamy historii o tym, że właściciel Legii Warszawa był jednym z ojców chrzestnych Ligi Konferencji jako takiej, forsując, popierając projekt powstania tych rozgrywek. Tymczasem, gdy przychodzi co do czego, nie mamy z tego nic poza plakietkami. Jesteśmy w UEFA, w Europie nie tylko „płatnikiem netto”, jak kiedyś ocenił to Oliwier Jarosz, wskazując mi, że gdy inni zarabiają na grze w pucharach, my to finansujemy, wydając na prawa telewizyjne więcej niż to, co z powrotem do nas trafia.

My jesteśmy w Europie kompletnie ignorowani, pomiatani.

Rayo Vallecano świętuje zwycięskiego gola w meczu z Lechem Poznań

Można nas w niej poniewierać i obrażać. Spływają na nas kolejne kary za drobne przewiny, jesteśmy ścigani za urojenia dziwacznych organizacji żyjących z zachodnich grantów, tymczasem gdy obrażają nas kibole z Izraela, bezczelnie, ordynarnie kłamiąc na temat naszej historii, nie jesteśmy w stanie nawet doprowadzić do uznania winy tego, kto za tym stoi.

Można nas lekceważyć i spuszczać na drzewo. Gdy Anglicy z Aston Villi wspólnie z policją uznali, że obetną pulę biletów dla kibiców Legii Warszawa i zrobią absolutnie wszystko, żeby nie wpuścić ich na stadion, nikt z UEFA nie mrugnął nawet okiem, nie wstawił się za nami, nie wysłuchał naszych – słusznych i merytorycznych – argumentów, które wskazywały na absurd tej sytuacji.

Janczyk z Birmingham: Błędne koło przemocy. Legia, Aston Villa, kibice i policja – wszyscy przegrali

Można nas wykluczać, praktykować ksenofobię, jak wtedy, gdy polscy kibice byli wyrzucani z komunikacji miejskiej i knajp w Alkmaar, gdy musieli jechać po bilety do innego miasta, słuchać o sobie najgorszych obelg, patrzeć na to, jak zawodnicy czy przedstawiciele klubu są szarpani i bici przez służby, ochronę, tylko dlatego, że przyjechali z Polski, że Polaków się nie lubi.

Mało tego – każdemu z tych przypadków towarzyszy narzucona przez drugą stronę narracja, która od razu stawia nas w roli złoli, których trzeba zwalczać wszelkim sposobem, nawet niekoniecznie zgodnym z prawem czy po prostu dobrym smakiem. W Alkmaar większy chlew zrobili Anglicy, którzy wywołali burdy na stadionie, po czym napisali o nas, że wydarzenia z Holandii, gdzie to naszych pobito, świadczą o tym, jak niebezpiecznymi radykałami, których przyjazdu trzeba się bać, są Polacy.

To wszystko nie oznacza, że nie widzę naszych win, że pochwalam płonące miasta, zniszczone okolice stadionu i wszelkie tego typu zachowania. Nawet jeśli są one następstwem frustracji wynikającej z tego, jak nas traktują, owa frustracja może znaleźć znacznie mniej szkodliwe dla otoczenia, ale też nas samych, naszego wizerunku, ujście.

Tutaj klasa robotnicza albo przypał.

Chciałbym jednak doczekać momentu, w którym nasz głos będzie na tyle silny, w którym będziemy na tyle upierdliwi, że nie będzie można machnąć na nas ręką i zająć się bogatszym, fajniejszym partnerem z zachodu. Jeśli Ligę Konferencji można rozgrywać w Vallecas, to można też w Częstochowie. 

Jeśli naprawdę chcemy dogonić Europę, to nie patrzmy tylko na ranking UEFA, lecz zajmijmy się tym na poważnie, dbajmy o swoje softpower, szanujmy siebie i sprawmy, żeby nas szanowano, bo to nie stanie się nagle, gdy przeskoczymy o parę miejsc w tabeli i powiemy reszcie kontynentu, że teraz jesteśmy dziesiątą siłą tej części globu, więc muszą nas traktować jak równych sobie.

WIĘCEJ O RAYO VALLECANO – LECH POZNAŃ NA WESZŁO:

fot. Newspix, własne

27 komentarzy

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Konferencji

Reklama
Reklama